HISTORIA JEDNEJ FOTOGRAFII
Zostanie po nas złom żelazny
I głuchy, drwiący śmiech pokoleń
Tadeusz Borowski
W niniejszym artykule:
- Historia Fotografii: Artykuł opisuje historię pewnej fotografii z okresu Polski w latach 1944-1956, która przedstawia dwóch młodych, uzbrojonych ludzi przed drzwiami kamienicy z polskim godłem1.
- Wartość Dokumentalna: Autor zastanawia się nad wartością dokumentalną i propagandową zdjęć z tamtego okresu, które często były wyrzucane w ramach “Wielkiej Odnowy”.
- Odkrycie Prawdy: Opowiada o procesie odkrywania prawdziwej tożsamości osób na zdjęciu, które początkowo uważano za funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej, a później okazało się, że są to żołnierze AK.
- Refleksja nad Przeszłością: Artykuł prowadzi do refleksji na temat sposobu, w jaki historia jest przedstawiana i pamiętana, oraz znaczenia zachowania takich dokumentów dla przyszłych pokoleń.
Leży przede mną stary album Polska 1944-1956, otwarty na stronie ze zdjęciem, którego historia jest równie poplątana, jak nasze najnowsze dzieje. Patrzę na to zdjęcie od trzech lat, powoli odkrywając jego kolejne, nakładające się na siebie znaczenia.
Fotografia przedstawia dwóch młodych, uzbrojonych ludzi. Stoją przed drzwiami jakiejś kamienicy. Na drzwiach przymocowane jest polskie godło, na murze skrzynka pocztowa. U dołu fotografii widnieje podpis: 15 sierpnia PKWN wydał dekret o rozwiązaniu tzw. policji granatowej oraz o powołaniu Milicji Obywatelskiej, która rozpoczęła działalność od pierwszych chwil po wyzwoleniu. Funkcjonariusze MO przed Gmachem Komendy Głównej w Lublinie. Nadtytuł głosi: Tak zaczynaliśmy.
Książka zawierająca to zdjęcie jest jednym z dzieł nieznanych autorów. Wyrzucaliśmy takie dzieła z bibliotek, niesieni falą Wielkiej Odnowy. Wyrzucaliśmy tak samo, jak czynili to Niemcy, gdy po wojnie uprzątali swoje domy z nazistowskich, pięknie wydawanych albumów. Myślę, że my z lat dziewięćdziesiątych popełnialiśmy te same, co Niemcy, ze wszech miar zrozumiałe błędy. Wyrzucić – tak, to było oczywiste. To było wzniosłe i niemal bohaterskie – jak najszybciej pozbyć się tych solidnie oprawnych gniotów z wizerunkami późnego Gierka i kwitnącego, po wyjątkowo udanej transfuzji, Breżniewa. Zapomnieć o kłamstwie życia publicznego, które w wielu przypadkach było naszym kłamstwem. Nie pamiętać o Orderze Lenina, za który wasalni towarzysze spieszyli rewanżować się gensekowi Krzyżem Wielkim Orderu Virtuti Militari.
Porządkowaliśmy księgozbiory kilkakrotnie. Najpierw wyrzucaliśmy „Dzieła” językoznawcy Stalina i „Historię Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii Bolszewików”. Potem wyjechały ciężkie tomy „Dzieł” Lenina, a z nimi siermiężne wydania retuszowanego Gomułki. Uprzątając w podnieceniu propagandowe śmieci nie zawsze mieliśmy czas pomyśleć, że niszczymy dokumenty epoki, w której przyszło nam żyć. Ta refleksja nadeszła później. Zazwyczaj za późno – gdy samochód przedsiębiorstwa oczyszczania dawno już odjechał.
Nie bagatelizuję tych dzieł. Stoją za nimi, przynajmniej w dwóch przypadkach, ludzie z krwią na rękach. Agent niemieckiego wywiadu Lenin i słoneczko narodów Stalin. Uważam, że księgi tych ludzkich kreatur powinny wrócić do naszych bibliotek – i stać tam jak nieme Memento. Mocą tej samej zasady, w myśl której pozostawiliśmy na swojej ziemi Oświęcim i baraki Majdanka. Mój album ze zdjęciami szczęśliwie ocalał. Jest takim właśnie ostrzeżeniem – ale jest też źródłem, z którego, gdy mi smutno, czerpię wiele pociech. Niezamierzony humor towarzyszy redaktorów, ale i humor partyjnych przemówień, ich bełkot – to wszystko jest krynicą nie wysychającą. Stałym źródłem satysfakcji, że sowieckie kłamstwo jednak minęło i że powoli, z olbrzymim trudem, można posuwać się w kierunku czegoś mniej zafałszowanego.
Patrzę w kierunku tych dzieł. Patrzę też czasem na utrwalone na fotografiach twarze – i, zanim się nie zamyślę, znowu się uśmiecham. Część z nich odeszła do przeznaczonego dla niedowiarków szeolu, część zaś odwróciła kapotę na oszewkę i z podniesioną głową wstąpiła w nowe czasy. Znamy ich z pierwszych stron gazet i głównych wydań „Wiadomości”. Gospody, junkiera, kiem wy byli wczera? pytał niegdyś Okudżawa, a oni, śmiejąc się smutnemu moraliście w nos, mogliby mu dziś odpowiedzieć: „Kiem my byli? Działaczami, drogi poeto, działaczami„.
Patrzę na moje zdjęcie. Mówię „moje”, bo znam je tak dobrze, jakby pochodziło z rodzinnego albumu. Znam je od dawna, widywałem w wielu książkach, nie zwracając na nie baczniejszej uwagi. A sięgnąłem po nie dobrowolnie, przygotowując do druku prawnicze studium Marka Kielasińskiego Raport o zabijaniu. Fotografia miała przybliżać czytelnikowi ulegającą zapomnieniu atmosferę dość dawnych, powojennych czasów. Zeskanowałem wówczas to zdjęcie i przeniosłem do składanej książki. Pod nim umieściłem krótki podpis: Wartownicy przed Komendą Główną MO w Lublinie.
„Raport o zabijaniu”. Przygotowałem książkę straszną, o morderstwach politycznych na Zamku w Lublinie. Wchodzący razem z Rosjanami komuniści rozstrzelali wtedy dziesiątki, a w skali kraju setki działaczy niepodległościowego podziemia.
Zawiozłem klisze do drukarni. Rozpoczął się czas oczekiwania i podniecenia – jak zawsze, gdy prace redakcyjne są zakończone i pozostaje w napięciu czekać na ostateczny efekt. Porządkowałem rozrzucone materiały, zbierałem je do archiwum. Wzrok padł także na tę fotografię. I wtedy rozpoczęła się zupełnie inna historia.
Wziąłem zdjęcie do ręki tak samo, jak bohater „Powiększenia” – nie wiedząc dokładnie, z jakiego powodu, ale czując, że coś mnie w nim niepokoi. Najpierw nie wiedziałem, co się stało, ale po chwili, jak pod wpływem małego olśnienia uświadomiłem sobie, w czym rzecz. To, że było zrobione w Lublinie, wiedziałem – ale teraz uświadomiłem sobie, gdzie. W którym miejscu dość dużego przecież miasta. Tak, znałem to miejsce, choć na fotografii nie ma żadnych szczegółów – drzwi, kawałek muru, nie istniejąca już zapewne skrzynka pocztowa.
Była noc. Mimo nocy, tak samo jak bohater Antonioniego, postanowiłem od razu wszystko sprawdzić. Dochodziła północ. Wsadziłem odbitkę fotografii w kieszeń, zawołałem jako świadków obydwu synów, wsiadłem w samochód i pojechaliśmy.
To była ulica Fryderyka Chopina, kamienica numer 7. Ta sama, z której nadawała pierwsza stacja radiowa „Pszczółka”, miejsce debiutu niejednej peerelowskiej sławy. Setki razy przechodziłem tędy do biblioteki [Uniwersyteckiej KUL] – poznałem kamienicę po wyłożonych na cokole, po ceramicznych, szkliwionych płytkach. I teraz stałem w środku nocy przed tymi samymi, co owi dwaj wartownicy drzwiami – i, jak Rymkiewicz na Umschlagplatzu, szukałem dziury po gwoździu, którym był przybity blaszany wizerunek orła.
Po skrzynce, niemieckiej, a więc na pewno solidnie przymocowanej, nie było śladu. Szukałem go na murze, w marnym świetle nocy, gapiąc się jak sroka, odciągany przez sceptycznych chłopców. „Tato, daj spokój, to przecież brudy po jakimś ogłoszeniu…” – ratowali mnie przed przesadą, ale ja nie bardzo dawałem się odciągnąć. To były te same drzwi, przetrwały peerel, pomalowane na olejno, niechlujnie, po polsku, w jedyny sposób, jaki znałem. A mur się nie zmienił: miał te same płytki i był tak samo (na żółtawo, jak kazał jeszcze batiuszka car) pomalowany.
Na drugi dzień podzieliłem się odkryciem z Jurkiem Rudzkim, współredaktorem książki Raport o zabijaniu, autorem wielu zamieszczonych tam fotografii. Jurek, człowiek tyleż akuratny, co i dociekliwy, powiększył zdjęcie na monitorze i zaczął się mu dokładnie przyglądać. „Słuchaj, to nie są ubeccy strażnicy. Ten z prawej ma u pasa różaniec”. I zbliżył obraz tak, że można było widzieć białe, jak od pierwszej komunii, paciorki.
I wtedy jakby spadły nam z oczu łuski. Jak ślepcy, którym zdarto katarakty, zobaczyliśmy to, czego wcześniej żaden z nas nie widział. Że orzeł na drzwiach ma koronę, a oni, ci dwaj chłopcy, są ubrani jak akowcy.
Patrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem. Jak to, znamy to zdjęcie od miesięcy, przekładaliśmy ją z ręki do ręki, nie tylko my – i nikt tego nie zauważył? Więc taka jest siła propagandowych klisz, że nawet my, którzyśmy usiłowali się im przeciwstawiać, nie byliśmy w stanie zauważyć oczywistych oczywistości? Młodzieżowo zawadiacki styl, bluzy jak ze zrzutów, biało-czerwone opaski na ramieniu, a wreszcie broń, na której co prawda się nie znam, ale która – co widać gołym okiem – nie pochodzi z przydziału, lecz jest najwyraźniej zdobyczna.
Cóż tu robić? Książka już wydrukowana, za tydzień promocja, właśnie na Zamku Lubelskim, a w książce taki dziwny, niezamierzony, ale jednak, węzeł. Nie, nie węzeł, nazwijmy rzecz po imieniu – fałsz. Trudno, nic nie da się odwrócić, nic wyjaśnić – dobrze przynajmniej, że podpis nic dodatkowo nie zepsuł. Zaabsorbowani przygotowaniami do wieczoru promocyjnego nie mieliśmy czasu, by się dłużej zastanawiać.
Kilka miesięcy po ukazaniu się książki Marek Kielasiński otrzymał z Poznania list. Jeden z czytelników prostował i potwierdzał, że fotografia przedstawia nie członków komunistycznej milicji, lecz dowcipnych akowców, którzy zostali później, na podstawie tego zdjęcia, aresztowani.
Pojawiały się nowe pytania. Co im przyszło do głowy, by fotografować się przed budynkiem Komendy Głównej Milicji? Tylko dowcip, sztubacka dezynwoltura? Rozmawiałem o tym z kilkoma osobami, lecz niewiele dało się ustalić. To przecież pięćdziesiąt lat temu, kto wie, ile się przez ten czas zmieniło – jak w tym gąszczu rozsupłać jedną z setek tysięcy historii?
Chcąc uczynić sprostowanie, zreprodukowałem zdjęcie w wydanym dwa lata później Przewodniku Lublin. Umieściłem je przy omawianej ulicy Chopina. Ulicy uroczej, ale i posiadającej mroczną, bo z dwoma aresztami NKWD, historię. Jeden z aresztów mieścił się w kamienicy, pod numerem 7. Teraz podpis pod zdjęciem brzmiał: Dwaj młodzi mężczyźni przed drzwiami pierwszej Komendy Głównej MO przy ul. Szopena 9 to jedno z bardziej znanych zdjęć propagandowych z czasów PRL, dowodzących powszechnego poparcia dla nowej władzy. Tymczasem są to akowcy – o czym świadczy rodzaj ubrania, uzbrojenie, a wreszcie biały różaniec u pasa postaci z prawej. Schwytani podczas robionego dla dowcipu zdjęcia, otrzymali wysokie wyroki więzienia.
Historia się zakończyła, prawie że do niej nie wracałem. Ale któregoś dnia, przy okazji innej z książek, o losach kobiet z Lubelszczyzny, usłyszałem od jej autorki mimochodem rzuconą uwagę: Wie pan, bardzo ładny ten pański bedeker, ale jedna rzecz się tam nie zgadza. Chodzi o pewne zdjęcie…
To właśnie od Zofii Leszczyńskiej dowiedziałem się nowych szczegółów. Była to lekcja, którą powinienem usłyszeć w szkole, ale szkół, w których by mówiono takie prawdy, w mojej młodości nie było. Dowiedziałem się, że ci młodzi mężczyźni wcale nie zrobili sobie zdjęcia dla dowcipu, a po prostu pełnili regularną wartę przed budynkiem milicji. Tyle, że nie było to MO gen. Franciszka Jóźwiaka ani tym bardziej komenda tzw. policji granatowej. Akowcy pełnili wartę przed Komendą Milicji powołanej 22 lipca 1944 roku przez Okręgową Delegaturę Rządu Rzeczpospolitej Polskiej na Kraj, czyli przez legalne, polskie, uznane przez świat władze z Londynu.
Albowiem, zanim Armia Czerwona i agentury NKWD dotarły do Lublina, w mieście powstała i rozpoczęła działalność polska administracja państwowa. Urzędy prawdziwie niepodległej Polski. Tej, o którą przez pięć lat walczyło najpierw AK, a później Wolność i Niezawisłość. Stanowisko wojewody objął Władysław Cholewa, delegat Rządu Emigracyjnego na Kraj, utworzono też wszystkie organa administracji i władzy państwowej.
Gdy 22 lipca wojska sowieckie, z przyczepionymi do nich jak listek figowy kościuszkowcami, weszły do Lublina, w mieście istniały gotowe państwowe struktury. Rosjanie nie przyszli na pustynię. Nie na ziemię niczyją, lecz do kraju z ujawniająca się armią, z przeszkoloną i gotową do pełnienia swych obowiązków administracją. Wreszcie – z powstałą z ramienia Delegatury Milicją Obywatelską. I właśnie przed budynkiem takiej Milicji mieli pełnić wartę dwaj chłopcy z „mojej” fotografii.
Znamy i pamiętamy tamto święto. 22 Lipca, dawniej E. Wedel – mówią dowcipni. Ale dla mieszkańców Lublina dzień ten kojarzył się jeszcze z innymi, niż Manifest NKWD, wydarzeniami. To był dzień, w którym wyszedł na jaw ostatni mord hitlerowców i w którym – o czym wszyscy mieli się wkrótce dowiedzieć – zmienił się okupant tego biednego kraju. Tego dnia Niemcy w popłochu opuszczali miasto (a z drugiej strony wchodzili już Rosjanie). Zanim jednak je opuścili, uczcili dzień we właściwy hitlerowcom sposób. [Rano] 22 lipca wymordowali wszystkich znajdujących się na Zamku więźniów. Krew spływała po posadzkach. Ci, którzy tam weszli, ujrzeli warstwy trupów. Okutane w więzienne szmaty ciała nie przypominały niczego, co by przynależało do świata ludzi.
Jednym z pierwszych, którym dane było to zobaczyć, był przyjaciel Edwarda Hartwiga, także fotograf, malarz i poeta, Stanisław Magierski ps. Jacek. Jemu zawdzięczamy udokumentowanie tamtej masakry. Żołnierz AK, autor pieśni Dziś do ciebie przyjść nie mogę, miał wkrótce otrzymać wyrok dziesięciu lat więzienia. Sądzono go, a potem osadzono na lubelskim Zamku. W celach, które fotografował. Bo, gdy pochowano pomordowanych, gdy zmyto z posadzki krew, wtedy podczepiony pod NKWD Urząd Bezpieczeństwa przeznaczył obiekt na więzienie dla akowców.
Ubecko-sowieckie agentury w błyskawicznym tempie aresztowały przedstawicieli polskich władz. Oskarżenie było standardowe – współpraca z hitlerowcami. Sporą część urzędników i wojskowych osadzono w miejscowym obozie. W opuszczonym przez Niemców obozie zagłady na Majdanku. Uwięziono w nich około dwóch i pół tysiąca żołnierzy AK i BCh, a także około dwustu oficerów. Wszystkich deportowano do ZSRR, część zesłano na Syberię. Bardzo niewielu miało kiedykolwiek wrócić.
Wśród aresztowanych w tych dniach znaleźć się mieli także ci dwaj chłopcy. W ich zatrzymaniu pomogła fotografia. Tak samo, jak nie udało się ustalić, kto zdjęcie zrobił, tak też nie wiadomo, jak wpadło w ręce UB. Może było w dokumentach przechowywanych w budynku, może znaleziono je przy kimś przypadkowym.
W ten sposób moja historia z fotografią dobiegała końca. Tak mi się przynajmniej wydawało, dopóki któregoś dnia nieoceniona Pani Zofia nie powiedziała, że jeden z widocznych na fotografii chłopców nazywał się Ryszard Genca ps. Fred. Że nawet wymienia jego nazwisko w jednej ze swoich książek. Aresztowany pod zarzutem przynależności do Narodowych Sił Zbrojnych, sądzony 28 X 1944 r., otrzymał wyrok ośmiu lat więzienia. Także jego osadzono na Zamku w Lublinie.
Mówię o akowcu o pseudonimie Fred w czasie przeszłym – bo dziś, w lipcu 2002 roku, Ryszard Genca już nie żyje. Zmarł pod koniec lat dziewięćdziesiątych.
Nitka życia urwała się. Jedna z wielu nitek, które sięgały i sięgają do naszych czasów. Poplątane to nitki, prawie że niewidoczne w tym pięknym kobiercu, który nie wiadomo, według jakich wzorców tkamy.
Życie jednego z tych, którzy walczyli o wolną Polskę, dobiegło po cichu końca. Ale historia fotografii jeszcze nie. Chodziłem po ulicach Lublina i myślałem o tym z nutką melancholii. O pokoleniu wojennym i powojennym. O Birkutach, Chełmickich i Piszczkach. O pisarzach, którzy udawali, że nie wiedzieli tego, o czym wiedziały dzieci. O sędziach i katach. O słowach Baczyńskiego: Jak to dobrze, że nie mogłeś tego dożyć / Kiedy pomnik ci postawią, bohaterze / A morderca na twym grobie kwiaty złoży. Myślałem też o tych, którzy po otrzymaniu ubeckiego rozkazu jechali do więzienia na drugim końcu Polski, oddawali tam jeden strzał, a potem jakby nigdy nic wracali i żyli w ciepłym kręgu swoich rodzin. Myślałem o pokoleniach, których ofiara krwi wydaje się czasem, gdy patrzmy na dzisiejszą Polskę, jeśli nawet nie daremna, to zapomniana. Komu tu przypomnieć, kogo to obchodzi, po co sięgać pięćdziesiąt czy sto pięćdziesiąt lat wstecz? Pytałem się siebie, nie śmiałem spytać tych, z którymi na co dzień się spotykam. Nie zaczepiałem moich rówieśników, tak zwanych biznesmenów, z daleka też patrzyłem na krótko ostrzyżonych młodzieńców, z fryzurami jak z aresztu. Tych przynajmniej zwolniono, myślałem milcząc. I może nawet nie to, że nie śmiałem, ile jakoś nie umiałem znaleźć języka, którym mógłbym z nimi takie sprawy poruszać. Nawet o czasach najbliższych, Solidarności, trudno mówić – głupio jakoś i niezręcznie – a co dopiero o tych, których samemu się nie przeżyło.
Milczałem, ale nie było to milczenie dobre. Doskwierało jak wyrzut, bo wiedziałem, że nie jesteśmy wobec tych dwóch chłopców z tamtych lat w porządku. Że jednak coś jeszcze powinienem zrobić. Przypomniała mi się rozmowa Agnieszki z ojcem w „Człowieku z marmuru”, gdy dopada ją zniechęcenie, bo odebrano jej kamerę i możność kręcenia filmu. Jedź i znajdź go – mówi ojciec o Birkucie. – Dla kogo? Dla mnie. Ja, gdyby ktoś o mnie kręcił film, a by do mnie nie przyjechał, bardzo bym się zdziwił. No, może nie bardzo, ale trochę bym się zdziwił…
Zaszedłem na Stare Miasto i wstąpiłem do Związku Żołnierzy AK. Tam, zupełnie zaskoczony, dowiedziałem się, że w Lublinie mieszka wdowa po Ryszardzie Gency. Dlaczego właściwie miałem być zaskoczony? Przecież stąd pochodził, tu mógł wrócić, nie byłoby w tym nic dziwnego. Dzisiaj myślę, że zaskoczenie brało się z faktu niewiarygodnej bliskości. Z tego, iż wszystko działo się w miejscu mego zamieszkania. Że ci ludzie, z tamtych czasów i mający za sobą takie przeżycia, byli i są na wyciągnięcie ręki. Jeszcze są. Że mijam się z nimi codziennie na ulicy czy ustępuję miejsca w autobusie. Że ten mocno starszy pan, który siadł na chwilę, by odpocząć w cieniu, jest być może jednym z nich. Poprosiłem prezesa Związku o numer telefonu.
Dwa dni później zdecydowałem się zadzwonić. Wtedy dowiedziałem się reszty.
Wszystko było jeszcze inaczej. Ryszard Genca w czasie pierwszej okupacji, hitlerowskiej, był w oddziale „Boruty” Józefa Bryksa. Ranny w potyczce z Niemcami w podlubelskich Zemborzycach, dochodził do zdrowia w Zakrzówku, u państwa Łobodzińskich. Gdy wyzdrowiał, skierowano go do Lublina, by pełnił lżejszą służbę, wartowniczą, w opuszczanym przez Niemców mieście. Oddelegowano go do pilnowania budynku, w którym nigdy jednak nie mieściła się milicja, lecz który był niemiecką (a potem polską) pocztą. Chodziło o zabezpieczenie aparatury, którą ktoś, choćby w irracjonalnym akcie zemsty, mógłby uszkodzić. Właśnie wtedy, w czasie pełnienia warty, ktoś zrobił to zdjęcie. Było to 21 lub 22 lipca 1944 roku. Ryszard Genca to chłopak, który ma przytwierdzony do pasa różaniec (później dowiedziałem się, że to nie różaniec, lecz wycior do karabinu). Na skrzynce – widzę to dopiero przez szkło powiększające – widnieje napis Deutsche Post Ost. Rysia Gencę aresztowano 28 października 1944 r. Osądzony w błyskawicznie przeprowadzonym procesie, został skazany na osiem lat więzienia.
Skazanego zamknięto na Zamku. Został sam, z takimi samymi, jak on, chłopcami. Mężczyznami, prawie dziećmi, oszołomionymi niespodziewanym obrotem spraw. Uderzony jak obuchem przeczuwał, że nie ma żadnej nadziei. I wtedy nagle, zaledwie po kilkunastu dniach więzienia, los się do niego uśmiechnął. Skąpy uśmiech losu, bodaj ostatni, na pewno pierwszy. Wezwano go na świadka w procesie miejscowego piekarza, z pochodzenia Czecha – a więc w oczach Rosjan niewątpliwego Niemca. Dnia 24 listopada prowadzony w konwoju „Fred” zbiegł. Po kilku dniach dołączył do jednego z działających na Lubelszczyźnie oddziałów. Konwojent, starszy dobroduszny pan, który do tego dopuścił, a nie wykluczone, że w jakimś stopniu dopomógł, został skazany na dwa lata więzienia.
Ryszarda Gencę, chłopaka z bujną czupryną i pełną inteligencji mimiką, aresztowano ponownie w maju 1946 roku. Sąd znów skazał go na osiem lat. Początkowo odsiadywał wyrok na Zamku, potem – gdy w 1953 roku, w związku z przygotowaniami do obchodów X-lecia peerelu, więzienie zlikwidowano – więźnia przeniesiono wraz z wieloma innymi do Wronek. Odsiedział jednak nie osiem lat, lecz osiem lat i dwa miesiące. O te dwa miesiące przedłużył mu wyrok naczelnik wronieckiego więzienia. Pan komendant uważał, że skazany Ryszard Genca – jako „nie rokujący żadnej nadziei na poprawę” – powinien pozostać we Wronkach do końca życia. Wyszedł na wolność po interwencji rodziny, 17 lipca 1954 roku. Dnia 22 lipca 1944 r., w dziesięć lat od momentu, w którym zrobiono tę fotografię, był na powrót w Lublinie.
W latach sześćdziesiątych fotografia z Lublina, powiększona do formatu plakatu, ozdabiała jedną z sal Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie. Wisiała tam z całą pewnością w roku 1965. Umieszczony pod nią podpis informował, że przedstawia powstańców. W następnej dekadzie fotografia z Muzeum znikła. Wkrótce pojawiła się znowu, ale w Lublinie, w jednym z dzienników. Z adresowaną do czytelników prośbą, by pomóc w ustaleniu, kogo przedstawia. Ryszard Genca zadzwonił do redakcji, opowiedział swoją historię. Redakcja, pomijając szczegóły, opublikowała nazwisko. I na tym dzieje zdjęcia się zamknęły.
Pozostaje jeszcze jedno pytanie: Po co było propagandzistom umieszczać w swoich albumach taką, nie tylko że fałszywą, ale i niewygodną fotografię? Czy nie mieli dość swoich, robionych na zamówienie, pod gotową ideologię? Czyż nie dość było wszystkich innych kłamstw – trzeba było jeszcze kłamać w ten przewrotny, niesłychanie cyniczny sposób? Posługując się w tym celu wizerunkami swoich ofiar? Nie wiem, nie rozumiem. Być może odpowie nam kiedyś na to pytanie któryś z żyjących jeszcze pracowników jednego z licznych wydziałów propagandy.
A może było zgoła inaczej? Może zamieszczenie fotografii w leżącym przede mną albumie było dziełem jednego z bezimiennych autorów propagandowych cegieł? I może nie było to ani tak cyniczne, jak skłonny byłbym uważać, ani tak perfidne? I nawet nie było pomyłką? Może po prostu jeden z redaktorów przemycił w komunistycznej agitce takie właśnie, akowskie zdjęcie, licząc po cichu na spostrzegawczość oglądających album oczu? A potem, siłą bezwładu, powtarzano je w innych książkach, nie zastanawiając się zanadto, kogo i co naprawdę przedstawia. Robiąc dokładnie tak, jak zrobiłem to w wiele lat później ja, umieszczając je z zupełnie inną intencją (tendencją) w książce Marka Kielasińskiego.
O drugim z widocznych na zdjęciu wartowników, tym w popielatej urwisówce, nie wiadomo nic. Młody Ryszard Genca spotkał go wtedy pierwszy i ostatni raz. I nie znał nawet jego imienia.
Bernard Nowak
Lublin, 4 VII 2002 r.
(pierwodruk: Gazeta w Lublinie,
tekst rozszerzony: Rzeczpospolita)
[…] Tak to jest tekst, który ukazał się zresztą już jakiś czas temu w Rzeczpospolitej. Jeszcze za czasów Macieja Łukasiewicza. Chodzi o fotografię, którą ja, no tak jak mówisz, wiele osób ją doskonale zna. 2 młodych chłopaków stojących przed drzwiami jakiegoś budynku z podpisem, że to są młodzi funkcjonariusze M.O. pilnujący posterunku w Lublinie.