Jestem Lublina ciekawy
Z Bernardem Nowakiem o tym, jak został lubelakiem i już nie żałuje, o myleniu dyplomacji z podstępem, wreszcie o tym, że Lublin wcale nie jest miastem wielokulturowym, jak nam się ciągle wmawia – rozmawiał Marcin Jaszak
Przyjechał Pan do Lublina blisko pół wieku temu, pozwolę sobie mimo to na pytanie do „człowieka z zewnątrz”. Co Pan tu u nas zobaczył?
Przyjechałem, a co gorsza – zostałem! (śmiech). Przyjechałem rok po maturze, na egzamin na KUL. Jadąc tu
byłem przekonany, że mam do czynienia z uczelnią parafialną, gdzie z racji poziomu nie powinno być kłopotu z przyjęciem (śmiech). Dostałem się na studia, a dopiero później zobaczyłem, gdzie jestem. Okazało się, że znalazłem się w świetnym miejscu. Zupełnie innym niż wszystko, co wtedy w Polsce było.
Zupełnie innym?
Tak. KUL był inną uczelnią. Towarzystwo, z jakim się spotkałem, mimo że w większości ze wschodnich miasteczek i wsi, stało w jakiejś opozycji do ówczesnej rzeczywistości. No i było dużo krnąbrnych z całej Polski. Spotkałem też dużo osób z inteligenckich, świadomych domów, ci wiedzieli, po co tu przyszli. Znalazło się też trochę osób relegowanych po 1968 roku z innych uczelni. Wkrótce przybyła fala młodzieży hipisującej – plagiat, ale zawsze kontestacja. Znalazłem się w kotle, który mnie ukształtował – przez przypadek, bo nie miałem pojęcia, gdzie i po co jadę. Dzięki temu nauczyłem się paru rzeczy. Uczelnia unikała konfliktu z państwem, czyli partią, ale w tym konflikcie w najgłębszym sensie pozostawała. Była uczelnią, która stawiała na poszukiwanie prawdy, to było naszą codziennością. Nauka dochodzenia do prawdy powodowała, że był to bój na śmierć i życie. Poprzez analizowanie Miłosza czy Gombrowicza, poszukiwanie sensu zawartego w ich tekstach, byliśmy w opozycji do rzeczywistości.
Tak duże było zaskoczenie dla chłopaka z okolic Krotoszyna?
Tak, bo uczelnie peerelowskie to była także indoktrynacja. Nawiasem mówiąc wszyscy, którzy nami dziś rządzą, mają tę indoktrynację za sobą. Nawet ci, którzy się buntowali, musieli zanurzać się w ideologicznym gównie. Wszyscy oni są szambonurki (śmiech). My tutaj, ci z KUL, nie. W moim przypadku grało rolę coś jeszcze. Coś, przez co byłem w opozycji także wobec KUL. Pochodzenie sprawiało, że moje myślenie było po trochu niemieckie. W Poznańskiem nie ma ziemiaństwa, zaś tutaj spotkałem się z pokoleniem poszlacheckim, u którego świadomość niepodległościowa miała inny niż u nas wymiar. To trochę bawiło, bo uważałem, że wy tutaj za szybko podkręcacie wąsa i… hajda na Wołmontowicze. Że, jak mówi Norwid, czyn wychodzi za wcześnie, książka za późno. Niewątpliwie sprawiła to sytuacja zagrożenia ze Wschodu, wielopokoleniowych doświadczeń. Przez to łatwiej dobywa się tej przysłowiowej szabelki…
U was przemyślelibyście wszystko kilka razy?
Reagowalibyśmy z pewną flegmą. Nie dlatego, że ludzie byli mniej opozycyjni. Robili to z większym namysłem. Tacy są, choć gdy się zdecydują, to „nie ma przeproś”!
Tutaj, prócz szabelki, lansuje się postawę wynikającą z rusyfikacji. Ostrożność, kunktatorstwo. To w Lublinie usłyszałem ostrzeżenie: „Tisze jediesz, dalsze budiesz” – rodzaj skrytości, chłopskiej. Jest to mylenie dyplomacji z podstępem. Jakby – powtórzę za Mickiewiczem – jedyną bronią niewolnika jest podstęp. Owa niewolniczość jest inna niż w zaborze pruskim, choć mechanizm jest podobny. Przejmowano broń wroga – tyle, że „bronią” była gospodarność, praca. Dobrze pokazał to Stefan Bratkowski w serialu „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy”. Oferta Rosjan była skromniejsza: stryczek, Sybir, knuty.
Odczuwałem więc, że w relacjach międzyludzkich pewnych rzeczy się nie dopowiada, bo „nie ma sensu i nic nie wywalczymy. Zamierzasz zmienić świat?”. Tam, skąd pochodzę, jest więcej otwartości. Ludzie mówią w oczy nawet rzeczy trudne – i nikt się nie obraża. A jednocześnie ostrzegają: „Synku, nie przekraczaj Wisły”. Mój ojciec, gdy chciał mamie dopiec, mówił do niej: „Ty kongresówo!…”. Jednak ja Wisłę przekroczyłem. Ale – mówię to szczerze – nie żałuję. Bywają przecież radości Gogolowskie (śmiech).
Ta skrytość rozciąga się na stosunek do władzy. Dzięki temu mało kto jest skłonny jej się przeciwstawić. „Najmądrzejsi” przyjęli dewizę: „Chcesz mieć rację, czy załatwić sprawę?”. Piękny szczyt łajdactwa, nie tylko – bądźmy sprawiedliwi – lubelskiego. Oznacza to, że – by przywołać kategorię Nietzscheańską – w głębi rządzi nami resentyment.
W jakiej duchowości był Pan wychowany?
Moją duchowość ukształtowała wiara bez klerykalizmu i parafiańszczyzny. Tego nigdy nie doznałem. Było odwrotnie. Gdy zdarzyło się, że moja matka weszła w konflikt z proboszczem, a ten odebrał jej miejsce w kościelnej ławce, mama nie miała zamiaru ustąpić. Powiedziała, że chodzi do Boga, nie księdza. Podobną sytuację pamiętam z kolędy. Ksiądz w Smolicach, bo tak nazywa się miejscowość, w której się wychowywałem, zachorował, przyszedł zakonnik z miasteczka i zaczął mamie wypominać grzechy, z których dawno się wyspowiadała. Mama spytała, czy tak ma wyglądać duszpasterska wizyta? Że może by spytał, czy ma co dać dzieciom jeść. Gdy ksiądz się nie zamknął, mama zerwała się z krzesła, po czym – uważasz pan – złapała za święte chałaty i wypchnęła za drzwi, pomagając sobie kolanem. Hola, hola, świątobliwy głuptasie – by przywołać biskupa Krasickiego – są granice! Są sprawy między mną a Bogiem – i tobie nic do tego. Nie zapominaj, jesteś tylko Bożym sługą!…
To u nas nie do pomyślenia.
Zakonnik nie mógł stanąć do mszy, bo jeśli księdzu się nie wybaczy, ma zakaz odprawiania liturgii. Tamten prosił przez miesiąc. Sąsiedzi zaczynali podejrzewać, że matka ma w nim kochanka!…
Utkwił mi w głowie cytat, którego użył Pan w swojej książce „Wyroby duchowe”: „Hitlerowcy zmieniali Polaków w bohaterów, a Sowieci w gówno”.
Cytat z „Drogi donikąd” Mackiewicza dobrze pokazuje, co Rosja robi z ludźmi, jak ich „załatwia”, spycha w bezhołowie. U Sowieta nie ma się komu przeciwstawić, bo przeciwnik jest rozmyty, mglisty, rozmemłany. Tajny jak ochrana. Taka sytuacja powoduje, że nie ma komu dać w mordę. Dać jak w „Panu Tadeuszu” – pro publico bono. Teraz cenzurujemy się jeszcze political correctness. Idea, która miała cywilizować, stała się kneblem.
Zatem jak Pan sobie tu radzi?
Proszę pana! Nadal płynę – żabką krytą!… Wybiera się sposób strawny dla otoczenia, to jednak nie zawsze możliwe, bo ponosi temperament i chętnie dałoby się komuś w dziób… Więc jestem wieśniak, Nietzcheański parobas – podczas gdy w stolicy lublinskoj guberni, z jej herbem na „Lubliniance”, działa się metodami innymi. Mamy pomieszanie między podstępem a dyplomacją. Miasto Lublin podszyte jest chłopkiem – a chłopek strachem. Boi się odezwać, bo nie wie, czy sprosta – boi się otworzyć okno, bo nie było rozkazu. Dyplomacja to dobór skutecznych sposobów, również z mówieniem prawdy, ale z poszanowaniem drugich; tutaj się raczej kogoś „ogrywa”, a więc lekceważy. Nie mamy dialogu, lecz manipulację. Szacunek dla partnera – tego tu za wiele nie znalazłem.
Cóż więc Pan znalazł?
Przemilczenia, obejście, aby wyjść na swoje i by przeciwnik – przeciwnik, nie partner – nie zorientował się nawet, skąd, co i gdzie. Och, dużo by mówić… O braku życzliwości, uśmiechu, o agresji. Zdarzyło mi się być świadkiem, jak ludek obrzucał się zwrotem: „cham wyzwolony”. Kompletnie tego nie rozumiałem. Tak, jakby to nie było po polsku.
A miejsca, które młody student odwiedzał, kiedy tu przyjechał…
Nie miałem tu kontaktów, nie uczestniczyłem w życiu towarzyskim, w związku z tym przyłożyłem się do nauki, co mi zresztą smakowało. Poza tym poznawałem miasto. Nie przez historię, przez zwiedzanie. Miałem program: wsiadałem w autobus i jechałem na końcowy przystanek. Później per pedes wracałem.
Pańskie pierwsze trasy?
Taka sama, jak Białoszewskiego. Z dworca i z powrotem, trolejbusem 150. Później był Węglin i słynna, potwornie
przepełniona „dziesiątka”. Wędrowałem też po krótkiej linii KUL – Biblioteka Główna UMCS, omijając kościół Akademicki, bo nie pachniało mi tam dobrze. To był szok. Okołokulowska katolickość zalatywała parafiańszczyzną. „Pieśni ojca Duvala i siostry Uśmiech”. Nie chciałem w tym uczestniczyć. Jeden tylko raz wszedłem do kościoła. Odsłaniano pomnik na Majdanku, uczelnia musiała wziąć udział [w uroczystościach], wyławiano więc najwyższych studentów do szturmówek i transparentów. Jako bezpośrednio zagrożony, zwiałem do kościoła.
Parafiańszczyzna w kulowskim wydaniu?
Nie na uczelni, w duszpasterstwie i konwikcie. Obok kościoła stały tablice informujące o życiu duchowym – recenzje książek i filmów. Były żenujące, kompletnie nie pasowały do poziomu, jaki prezentowano na wykładach. Katolicka duchowość jest mi bardzo bliska, ale nie w takim formacie. [Te „tablicowe gazetki”] przypominały wydawnictwa z międzywojnia: „Bądź czystym. Słowo do dojrzalszej młodzieży”. Koncepcje w stylu: „Chwalmy Pana, gdy złamiemy nogę, bo to Boży dar”. Ale na uczelni było inaczej. Opowiem scenkę, którą gdzieś opisywałem: stoimy na korytarzu, przechodzi ksiądz profesor Kamiński, jeden z nas mówi: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Ksiądz zatrzymuje się i wbija się w niego świdrowatymi oczkami: „Zgłupiałeś? Myślisz, że spotkałeś swojego proboszcza?”. Dzisiaj słyszę, że przerywa się wykład i odmawia modlitwę – bo dzwonią na Anioł Pański…
Zapytam o lubelskie zabytki…
Co mnie pierwsze zachwyciło? Drobna rzecz. Często zatrzymywałem się na mostku łączącym Stare Miasto i Zamek. Miejsce, z którego blisko do kościoła św. Wojciecha. Zachwycała mnie renesansowość budowli oraz to, że znajduję się na poziomie dachu. Ja, człowiek, który niżej, w pokorze wobec Boga, stoję oko w oko z kościołem. Co prawda tylko z gzymsem, ale to i tak poruszało (śmiech). Jakby się było Jego partnerem – jakbym został do Niego uniesiony, niemal jak mistyk. Odczucie numinosum w czystej postaci, a przy tym jakby Chopinowska łagodność (bo Chopin też jest włoski). No i wzniosłość. I potęga. „Non nobis, Domine, non nobis…”.
Renesansowość jest sprawą na Lubelszczyźnie naczelną. Kościoły, kościółki, kaplice – to niesłychanie ujmujące.
Siedzą w krajobrazie. Podkreślają sielskość, smętek, dodają metafizyki. A w samym Lublinie zieleń. To uderza przyjeżdżających. Powinniśmy walczyć o każde drzewo, dodają miastu piękna. Przy okazji: to, że na dwa lata zamknięto park, z powodu zalatującej szwindlem „rewitalizacji”, jest publicznym skandalem – i podziwiam, że wy, dziennikarze, tak solidarnie o tym milczycie…
Inna sfera to topografia. Górki, wąwozy, doliny. No i założenie Starego Miasta, asymetryczne, dopasowane do terenu. Po kwadratowym Krotoszynie, z rynkiem na środku, było odkryciem. Owa asymetria jest szalenie atrakcyjna, także krzywizny i niedoróbki. Wzrusza mnie, gdy patrzę na obraz Matki Boskiej z Bramy Krakowskiej. Przejście przez bramę nie na osi, obraz zawieszony w bok… [Ktoś zauważył, że na wielu skrzyżowaniach lubelskich ulic one na siebie nie trafiają! Rzeczywiście.] To doprawdy rozbrajające.
Jak to jest z wielokulturowością Lublina? Pan narobił z tym trochę zamieszania.
Zacząłem pracować nad „Przewodnikiem”, poznałem trochę historię miasta, z której możemy być dumni (o ile można być dumnym z czegoś, co nie jest naszym dokonaniem). Dowiedziałem się o faktach, rzeczach i zjawiskach, które określa się mianem wielokulturowości. To hasło jest na tyle chwytliwe, że poszedłem w tę stronę uważając, że Lublin [dziś taki już] nie jest, ale na pewno był wielokulturowy. Poszukiwania, doczytywania i rozmowy wyprowadziły mnie z błędu i dziś wiem, że to tak [pięknie] nie wyglądało.
A jak było?
Wiele osób ma przekonanie, że tu mieszkali Polacy – i Żydzi. Owszem, ale nie tylko oni, przy czym Żydzi zawsze się izolowali. Nie tutaj, wszędzie. Żyli w diasporze. Z kolei Polacy do Żydów mieli różne niechęci, był konflikt ekonomiczny, ale też odmienności kulturowe. Odmienność odpycha i trzeba wysiłku, by się nią interesować. Tego wysiłku nie podjęła żadna ze stron. Można o tym poczytać w książkach Zbyszka Fronczka. Była dzielnica żydowska, ośrodki związane z protestantyzmem, Niemcy i Czesi. Było sporo Rusinów, trochę Węgrów, czy to [już] jednak wielokulturowość? Po pierwsze spytałbym o kulturę polską, jej siłę, po drugie patrzyłbym, w czym [ta rzekoma] wielokulturowość się przejawia. Były nacje, które coś zostawiły. Niemcy zafundowali szkołę, szpital i fabryki, ale czy miała miejsce wymiana myśli między Polakami, Żydami, Ormianami i Rusinami?
Nie chcieliśmy dialogu?
[Dialog w głębszym sensie nie zaistniał. Czy ktoś go chciał?] Żydzi byli w diasporze, formuła „miasta żydowskiego” to nadużycie. Rosjanie to zaborcy, ich się nie przyjmowało, zadawać się z nimi [to był] dyshonor. Niemcy szli w ramach [parcia] Drang nach Osten, i oni w największym stopniu się polonizowali. Przenikał się żywioł plebejsko-handlowy, ale mierzyć wielokulturowość tym, że się kupiło u Żyda czy Rusina? Nim będziemy badać wielokulturowość, mówmy o polskości. Jest do czego sięgać. Podobnie jest z walorem kresowości. [Jakiej znowu kresowości?!] Lubelskie było województwem centralnym. Wielokulturowość, dobre sobie!
Jednak na początku Pan [ją] widział!
Widziałem, bo byłem ślepy!… (śmiech). Bo chciałem widzieć. A pierwszy raz zobaczyłem przy Lipowej – mogiły
rzymskokatolickie, ewangelickie i prawosławne. To mnie zwiodło, wielonarodowość i wielowyznaniowość. Owszem – post mortem. Ale nawet wtedy oddzielona murami. Gdyby istniała wielokulturowość, leżelibyśmy jak bracia, szczególnie w obliczu śmierci.
Buduje się hipotezy, które powtarza się jako pewniki. Ot, chociażby, że plac przed Zamkiem ma kształt oka cadyka. Ha! To nawet pyszne. Równie dobrze studnia na dworcu PKS to czubek nosa Rusina. Tak możemy się pocieszać – że Lublin jest miejscem magicznym. Oczywiście także ekologicznym, inspiracją, że kultowy i tak dalej. To przyciągnie wielu… Oczywiście, przyciągajmy, ale ukazujmy Lublin prawdziwy. Nie ulegajmy hasłom, które z rzeczywistością nie mają wiele wspólnego. Nabrałem się gdy tu przyjechałem. Znalazłem się na Lipowej – i byłem przekonany, że jest zgodność między cmentarzem a miastem. Że Lublin to tygiel, gdzie toczą się dysputy, ścierają zdania i koncepcje. Myślałem, że właśnie tacy jesteście.
Okazało się…
…wkrótce, że nie ma takiego Lublina. Wszystko było zunifikowane. Mieszczaństwo siedziało albo w partii, albo w domu, szewc przy kopycie, profesorowie w bibliotekach. Trochę ziemiaństwa, które wysadzone z siodła gnieździło się w kamienicach, gdzie otrzymali dwa pokoje ze wspólnym kiblem. Poza tym plebs z przedmieść, który ulokowano na Starym Mieście, aby jego strukturę zniszczyć.
Przy okazji słowo o władzy i tak zwanych twórcach lubelskich – kilkorgu z nich trzeba by przyznać palmę pierwszeństwa w dobrowolnym dawaniu ciała. Nie mam za złe partiom i urzędnikom, że chcą kultury używać, taka już ich uroda. Róbta tak dalej, nie na darmo Kazik śpiewa, że „wszyscy artyści to prostytutki”. Ale nie trzeba się tego wstydzić. Dla dobra państewka-miasta, jakim jest starożytny Lublin.
Nie wchodzę w niczyje sumienie. Jak to mówią, niech każdy złapie się za swój nos – będzie miał pełną garść.
Dla sprawiedliwości muszę jednak dodać, że Lublin może być dumny ze swoich dziejów, przynajmniej dawnych. Gorzej z „Polską lubelską”, [ale] to był jednak desant, [przymusowy] eksport ze Wschodu. Było [także] wiele wspaniałych osób, które tu mieszkały. [Ślady po nich są, ale zakryte albo zamazane.] Szkoda, że nie są one bardziej eksponowane.
Może jakieś przykłady?
Kamienica przy Krakowskim Przedmieściu 6. Jej właścicielem był Jan Mincel, który spoczywa przy Lipowej. To on stanowił pierwowzór dla jednej z postaci „Lalki” Prusa. Z Lublina był Julian Ochorowicz, z którym ten autor się przyjaźnił i jako Ochockiego utrwalił w „Lalce”. Pies z kulawą nogą nie jest zainteresowany, by na kamienicy umieścić tablicę.
Kościół pod wezwaniem Nawrócenia św. Pawła. Pochowano tam wojewodę lubelskiego i dziadka króla Jana III Sobieskiego oraz innych Sobieskich z niekrólewskich linii.
Płyta pamiątkowa na Banku PeKaO, naprzeciw murku z kwiatami. Ufundował ją jeden akowiec, nikt się nie chciał dołożyć. Dyrekcja banku wyraziła zgodę, ale od urzędnika usłyszał, że [jednak] nie, bo… to byli bandyci.
Są ludzie, którzy dbają o historię, chociażby Jan Sęk, który umieścił tablicę na kamienicy Chmielewskich, informującą, że w tym miejscu stał dom Mikołaja Reja. Senator Sęk postarał się też, by przy szpitalu Jana Bożego stanął pomnik ks. Piotra Ściegiennego. Ściegienny po Sybirze pracował i zmarł w Lublinie, tu jest pochowany.
Zaniedbania są wielkie, ale [też] są powoli nadrabiane. Czemu nie szybciej? Tryb administracyjny, wiele procedur długo trwa… [Trzeba się postarać i wydobywać takie ślady.]
Tym się Pan kierował, kiedy tworzyliście „Przewodnik”?
Ja tego [wszystkiego] nie wiedziałem! Nie miałem pojęcia, że takie miejsca istnieją. Byłem ignorantem. Nadal jestem! [Ale jestem też Lublina ciekawy.] I tak to już zostanie. Amen.
Bernard Nowak – ur. w Kwidzynie (1950),
początkowo mieszkał w Malborku, potem w Smolicach w Poznańskiem, rok w Kaliszu. Od 1969 roku na stałe w Lublinie, okresowo w Moguncji, Lyonie i Paryżu. Studiował polonistykę w KUL i Uniwersytecie Jagiellońskim. Podziemny drukarz w latach 1981-1989.
Autor czterech książek „Cztery dni Łazarza”, „Taniec Koperwasów” „Smolice No 86” i „Wyroby duchowe”. Właściciel Wydawnictwa Test (zał. 1989), dwukrotny stypendysta ministra kultury. W latach 2006-2012 prezes lubelskiego Oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.
Rozmawiał Marcin Jaszak, Kurier Lubelski, grudzień 2013 r.
[Kurier LUBELSKI / Polska The Times – NASZA HISTORIA. LUBLIN. MIESIĘCZNIK, nr 1 (2), styczeń 2014, s. 18-21]Redakcja tekstu i tytuł na potrzeby tej publikacji w witrynie Bernarda Nowaka – J. K. Wasilewski