Lebenstein Rocznicowe wpominki

Lebenstein. Rocznicowe wspominki

Lebenstein. Rocznicowe wspominki

  Jana Lebensteina poznałem dosyć późno. Nie jego malarstwo, bo z tym jakoś tam się od dawna stykałem, ale Jana samego. Mimo wielu pobytów w Paryżu, kontaktów ze środowiskiem Kultury, dość bliskich związków z Gustawem Grudzińskim, z kręgiem Kontaktu Mirka Chojeckiego, na Janka nigdy w tych czasach nie natrafiałem. Wszyscy z paryskiej diaspory dobrze lub trochę mniej go znali, ale on, o ile się nie mylę, nie przynależał do żadnego z tych środowisk na stałe. W naturalny sposób związany z Polonią, należał tylko i wyłącznie do siebie. Chodził swoimi, mało przez polityczną emigrację wydeptanymi ścieżkami. No i chodził nocami, nocny wędrowiec, znawca nocnego Paryża i ciemnych zakamarków ludzkiej natury. Tak więc, jego i moja ścieżka nigdy się tam nie skrzyżowały. Stało się to dopiero w Lublinie, przypadkiem, za pośrednictwem Janka Kłoczowskiego, który nas sobie na pamiętnym wieczorze Herlinga w Teatrze Osterwy przedstawił.

  Potem, już po spotkaniu autorskim Gustawa, nastąpiło kilka godzin, w czasie których nie zdarzyło się nic, co trzeba by koniecznie podawać do wiadomości publicznej. Dość będzie powiedzieć, że umówiliśmy się z Janem w Warszawie, na Rakowcu, gdzie zajmował mieszkanie swojej siostrzenicy, zawsze udostępniane mu na czas pobytu w Polsce. Mieszkanie z obrazami, nie tyle Janka, co właśnie siostrzenicy, pełne bibelotów, wypełnione przyćmionym światłem, przecedzonym przez zieleń otaczających bloki drzew. Tam potem wiele razy siadaliśmy, gadaliśmy o tym czy owym, popijaliśmy winko czy żubrówkę, zagryzaliśmy węgorzem, wędząc to wszystko w kłębach obowiązkowego dymu. Janek chętnie jadał wędzonego węgorza, smakołyk, który zaraz po wojnie, gdy schronił się na Mazurach, pojawiał się na stołach niemal codziennie. Z bardzo prostego powodu: niewiele było wtedy innych rzeczy do jedzenia.

  Gdybym mówił, że Janek w czasie tych spotkań opowiadał, to dość zasadniczo mijałbym się z prawdą. Jan nie był gawędziarzem, szeroko i rozlewnie, niczym jakiś Pasek czy Montaigne, płynącym od motywu do motywu, od historyjki do anegdoty. Jan był – choć to brzmi jak komunał – człowiekiem dialogu, który najchętniej w rozmowie, na wyraźne zainteresowanie drugiej strony, coś od siebie dorzucał. Częściej zresztą wychwytując myśl swego rozmówcy i ją puentując, niż samemu coś wygłaszając. Nie było w nim nic z wykładowcy, jakiegoś tam kaznodziei czy na przykład i broń Boże moralisty, choć wiemy, że w relacjach z ludźmi był w sposób absolutny prawy i czysty. Tak czysty, jak jego, z białego marmuru, nagrobek, z pięknym, patronującym mu jak u Blake’a, Barankiem.

  Gdy wracał myślami na Mazury, do czasów swojego tam pobytu, uśmiechał się na wspomnienie nauczyciela, który po próbach wyedukowania go machał ręką, i pozwalał, by szedł sobie malować; “Z tego nauczania i tak nic nie będzie”. Gdy wspominał węgorze, wtrącał, że nigdy nie były tak dorodne, jak zaraz po wojnie – i nie dodawał nic więcej… a ja dopiero po dłuższej chwili zrozumiałem, o czym tak naprawdę mówił. Że tamtędy, po zamarzniętych wodach Zalewu Wiślanego, uciekały pieszo i furmankami tysiące niemieckich czy pruskich rodzin, a sowieci ostrzeliwali je i bombardowali z samolotów.

  Opowiadał o tych latach, jak zresztą zawsze o sobie, niewiele. Lekko i bardzo rzadko, może z raz, może z dwa napomykał o akowskich sprawach. O powodach, które go w tamte strony rzuciły. Nie wiedziałem wtedy niemal nic o jego przeszłości, miałem się tego dowiedzieć już po jego śmierci, dzięki tekstom Marka Nowakowskiego.

  Gdy potem, dla odmiany, mówiliśmy o Schindlerze, uświadamiał mi, że “tam było kryterium ekonomiczne”, niwelując tym lekkim wtrąceniem następny z wmawianych nam mitów.

  To było właśnie tak bardzo typowe dla Janka: mówił konkretami, najczęściej przytaczając jakiś drobny szczegół, nim rozbijając mozolnie kleconą budowlę któregoś z polskich, zsowietyzowanych kłamstw. Pamiętam, gdy w Muzeum Socrealizmu w Kozłówce oglądaliśmy obrazy. Podchodził blisko, przyglądał się, ale nie komentował ich poziomu, a tylko objaśniał: “Za ten portret autor otrzymał na Starówce pracownię. Dziedziczoną przez syna, razem z talentem”. “Za tamto płótno była profesura, a za takie małe tylko wczasy na Krymie”. “Ta klaczka – mówił o modelce – przychodziła do pracowni dobrowolnie, sypiali z nią wszyscy. Ale najpierw towarzysze…” – objaśniał, abym wiedział, że, skoro tak, to wszystko w porządku. “Dziś dama jest znakomitym krytykiem”.

  Próbowałem, owszem, stawiać jakiś opór, mówiąc na przykład, że Rokossowski na koniu to zupełnie dobry obraz… Janek nie wchodził w polemikę, nie mówił o błędach perspektywy, a tylko rzucał drobną uwagę o polskiej i przedwojennej raportówce sowieckiego generała.

  Bo abstrakcyjne dyrdymały czy deklaracje w ogóle nie wchodziły przy nim w grę. Pamiętam, gdy któregoś razu, gdyśmy siedzieli w “Szerokiej”, pewien lubelski dziennikarz próbował wycisnąć z Janka kilka deklaracji. Jan, ponieważ atmosfera była biesiadna, nie zbył go swoim zwykłym “niech pan da spokój”, ale odpowiadał łagodnie i wymijająco na najbardziej zasadnicze pytania. “Czym dla pana jest Ojczyzna?” pytał ni mniej, ni więcej żurnalista. “Zjeść proste polskie danie, napić się zimnej wódki i przycisnąć swoją dziewczynę do tapczanu” – taką go Janek poczęstował definicją. Ale dziennikarz nie ustawał: “Jest pan znakomitym twórcą i mistrzem, ale nie ma pan uczniów, prawda?” “Prawda – odpowiadał Jan – ale nie ma uczniów, są tylko epigoni”. “Czym dla pana jest Bóg?” – atakował z innej flanki redaktor. Janek schował się za niewinną miną i spojrzał w moja stronę: “Na tak trudne pytanie może odpowiedzieć tylko Bernard!” Ten jednak, o zgrozo, parł dalej: “Czym dla pana jest czas?” Tu Jan nie na żarty się stropił. “Napijmy się? Co?” – i podniósł rękę z kieliszkiem.

  A potem, w domu, z niemal niewyczuwalną pretensją spytał: “Skąd wytrzasnąłeś tego dęciaka?”

  Mówię tu dość dużo o kulinariach i spiritualiach, bo te tworzyły dość częste tło naszych spotkań. Prawdziwą rozkoszą było siadać z Janem do stołu, jeśli bowiem czuł, że jest w towarzystwie przyjaznych mu, normalnych ludzi, a nie owych właśnie dęciaków, wtedy można było być pewnym, że będzie to kolejny, doskonały wieczór. Takie właśnie były nasze włóczęgi po starym Lublinie, tak samo było w Zamościu czy wspominanym aż do ostatnich dni pobycie w gościnnych progach Łańcuta. Zamawialiśmy więc na przykład żubrówkę z sokiem jabłkowym, czyli szarlotkę w płynie, zamawialiśmy koszerną oraz – by sprostać i innym konfesjom – golonkę z chrzanem – i gadaliśmy, śmiali się i znów gadali…, nierzadko aż po granice fizycznego wyczerpania. Było w tych spotkaniach coś z dawnych szlacheckich posiedzeń czy może wręcz greckich biesiad, bo zawsze jednak mówiło się trochę o sztuce, trochę o literaturze, trochę o związanych z kulturą ludziach. Ale właśnie trochę, bez nadmiaru erudycji, bez snobizmu i akurat tyle, ile człowiek tej, panie dobrodzieju, sztuki na jednym posiedzeniu znieść może. Nie zatracając proporcji między nią a innymi, też jakoś ważnymi sprawami. Wynosiłem z tych rozmów poczucie, że oto mam szczęście obcować z człowiekiem niezwykle harmonijnym – z kimś, kto z jednej strony doskonale wie, czym sztuka jest, bo sam ją robi, ale kto też dobrze czuje, że równie ważne jest pójść jak w dzieciństwie na grzyby, nazbierać kurek i zrobić na nich sos, zaś po południu pojechać za miasto i, jak to Janek mawiał, posiedzieć trochę w krajobrazie. Tam bowiem jest zawsze spokój, cisza i harmonia. Stąd też Jana admiracja nie tylko dla dziwnego Füsslego, ale przede wszystkim dla Vermeera, o którym mówił, że jest tam wszystkiego dokładnie tyle, ile trzeba. Dlatego też nie znosił prawdziwych artychów, którzy zawsze i bez przerwy są jak na pomniku – zawsze tylko artystami. I tu trzeba, już na koniec tych wspominków, opowiedzieć anegdotę od Janka przecież usłyszaną, która staje się do jakiegoś stopnia symboliczną. Bo symbolizuje i Jana los, dobrowolnie wybrany, i środowisko, i parę innych rzeczy.

  Za którymś otóż razem, w czasie warszawskich pobytów, Jan wybrał się do spatifowskiej restauracji, tak kiedyś w Warszawie popularnej, trochę z ciekawości, a trochę jak w sentymentalną podróż. Ale, choć miejsce to samo, restauracja już nie ta sama – inny wystrój, inne obyczaje i towarzystwo też trochę jakby po gębach zmienione. A w samych drzwiach niespodzianka – pilnująca wejścia młoda kobieta, która nie chce Janka wpuścić.
“Wie pan, bardzo przepraszam, ale to jest lokal tylko da najwybitniejszych artystów…”
Janek się stropił.
“A czy mógłbym sobie chociaż na tych artystów popatrzeć?”
Teraz pani znalazła się w kłopocie.
“No dobrze… Ale króciutko”.
Janek przesunął się obok szatni, stanął na brzegu sali, zlustrował gości.
“Ja ich znam, tych artystów. Tamten to znany hochsztapler, ze swoją panienką…”
“No wie pan, jak pan śmie obrażać takich ludzi, proszę stąd wyjść!…”
Zrobiło się szuru-buru, przybiegł kierownik.
“O, pan Lebenstein, co za zaszczyt, serdecznie zapraszam, proszę bardzo, który stolik, Mistrzu?”
Jan podziękował, uśmiechnął się przepraszająco, obrócił się na pięcie i wyszedł.
I tyle go było.

Bernard Nowak

Jan Lebenstein, Rocznicowe wspominki. “Rzeczpospolita” nr 126, rok 2002, dodatek “Plus Minus”.
Przedruk w: Jan Lebenstein, Wydawnictwo Hotel Sztuki, Warszawa 2004, t. II, s. 288-291.

 

 

Podobne wpisy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

9 − 2 =