Opowiadacz natchniony. O Bernardzie Nowaku
Maria Jentys: Argonauci naszych czasów
O prozie polskiej (i niepolskiej). Fragment (s. 118-127)
Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2009, ISBN 978-83-7611-525-2
Napisał więc pisarz dziś już lubelski, lecz o rodowodzie malborsko-smolickim, [kolejną] książkę, którą musiał napisać, aby scalić – więc i ocalić – samego siebie, pociętego na kawałki, podzielonego między różne epoki i miejsca. Nie jest to ani powieść oparta na motywach autobiograficznych, ani też opowieść wspomnieniowa o zwartej i ciągłej strukturze, lecz jest to zbiór opowiadań, a może raczej opowieści, w których tak zwana prawda zmieszała się ze zmyśleniem, wydarzenia i postacie “z życia wzięte” stały się w wyniku pisarskiej obróbki wydarzeniami i postaciami literackimi, Smolice wszakże pozostały Smolicami, prawdziwymi prawdziwością wyższego – artystycznego – rzędu.
Maria Jentys *
“OPOWIADACZ NATCHNIONY” O Bernardzie Nowaku
PRZEBUDZENIE
Znany, mimo niewielkiego na razie dorobku, i ceniony pisarz lubelski Bernard Nowak (urodzony w roku 1950) nawiązał historią bohatera swej debiutanckiej powieści “Cztery dni Łazarza” (Instytut Literacki, Paryż 1990; Biblioteka “Kultury”, tom 459), działacza solidarnościowego podziemia w okresie stanu wojennego, do nowotestamentowej przypowieści o cudownym wskrzeszeniu umarłego i opatrzył ją filozoficznym mottem: Non fui, quod eram, nunc sum, dum morior (“Nie byłem, kiedy byłem, a teraz jestem, kiedy umieram”). Wyszedł tym samym poza czas opowieści – poza rok 1983, i poza miejsca akcji – poza Lublin i epizodycznie Warszawę, a Andrzeja Winrycha, niedoszłego doktora filozofii, początkującego pisarza i konspiracyjnego wydawcę, owładniętego pasją wyszarpywania prawdy – własnej prawdy – spod “darniny kłamstw” i głośnego komunikowania jej wszystkim rozmówcom, uczynił ponadczasowym symbolem zwycięstwa człowieka nad sobą – swoją małością i nikczemnością. Dopóki Winrych trwał w kłamstwie – był martwy, trwał w śmierci. Gdy sobie to uświadomił, powstał z martwych, ożył, niczym Łazarz, wskrzeszony przez Tego, Który Jest Prawdą i Życiem.
“Cztery dni Łazarza” to opowieść dwuwarstwowa, w której plan zdarzeniowy – realistycznie, wręcz drobiazgowo przedstawiona konspiracyjna aktywność bohatera – przenika się z planem refleksyjnym, ukazującym kryzys świadomościowy Winrycha-Łazarza, trzydziestoletniego Polaka, którego nagle olśniewa-poraża myśl, że wszystko, co stanowiło jego świat, legło w gruzach: dom, rodzina, kraj, a przede wszystkim on sam, i teraz musi się odbudowywać “słowo po słowie, pojęcie po pojęciu, by dojść do spraw najprostszych i trwać przy nich z kurczowo zaciśniętymi rękami. Program jest elementarny i trzeba go sobie przyswoić – lub rozpaść się na zawsze w bełkot gnój”. Idea ta opanowuje jego umysł bez reszty, niczym gwałtowna gorączka, każe mu uczynić wszystko, by “przebić kopułę spleśniałych myśli” i wydostać się na zewnątrz, “za krystaliczną pokrywę”, gdzie “obowiązują już inne prawa i są inne mieszkania”, i liczy się nie chciejstwo, lecz jedynie to, co człowiek sam z siebie może zrobić. Ale czy naprawdę – desperuje nieszczęsny – da się jeszcze coś wartościowego ocalić, skoro proces osuwania się w “bełkot i gnój” trwał latami, “wszystko, co najcenniejsze, odpadało zepsutymi kawałkami – i teraz jest już zagrożony w ostatniej ostoi”?! Jakkolwiek jest – decyduje na koniec – “dłużej tak być nie może, bo jeszcze krok, a darnina kłamstwa, goryczy i nienawiści pokryje go na zawsze”. Kłamstwa zarówno komunistycznego, którym nasiąkał niczym trucizną przez trzydzieści lat życia, jak też nowego rodzaju zakłamania, którym chcą go spętać i zamknąć w klatkach zbuntowani – jego zdaniem – niewolnicy, pożądający “lepszej michy, a nie wolności”.
W planie zdarzeniowym bohater “Czterech dni Łazarza” jawi się jako producent i dystrybutor nielegalnej literatury, dysponujący siecią zakonspirowanych powielarni oraz zakamuflowanych punktów sprzedaży niecenzuralnych książek i broszur, wciąż będący w drodze z trefnymi neseserami i z nieodstępnym, choć ledwo widzialnym “aniołem stróżem”, stale nieobecny w domu, mąż-niemąż, ojciec-nieojciec, źródło napięć i frustracji domowych, przyczyna destrukcji więzi małżeńskiej, zaniku czułości i zaufania. Scena, w której Andrzej i Ewa daremnie próbują ożywić obumarłe uczucia, jest żałosnym obrazem ich wspólnej klęski:
“Próbuje odpowiedzi: wsunąwszy kolano między uda czuje nareszcie, że drgnęła. Przesuwa dłonią po plecach – trzeba działać, póki są oznaki życia – tam jednak nic się nie dzieje. Zmienia miejsce, przesuwa pod pośladki – i uda drgają jak pod elektrowstrząsem. Reszta ciała jest jednak nieruchoma. Andrzej zdaje sobie sprawę, że nie był to nawet odruch warunkowy, tylko rytmiczne napinanie mięśni, gdy przypomniała sobie, że powinno się tak robić. Czuje, że dłoń zwija mu się w piąstkę jak oparzona; otwiera jeszcze usta, ale milczy – nie słychać nawet ich rybich oddechów, jakby rzeczywiście popadli w hibernację, a resztki ciepła ulatywały z ich ciał”.
W planie refleksyjnym Andrzej Winrych to polski Łazarz pierwszej połowy lat osiemdziesiątych, człowiek, który nie był (nie żył naprawdę), kiedy był (żył), a teraz, kiedy umiera – jest (żyje naprawdę). I jest w pełni przygotowany do dzieła odbudowy siebie, Andrzeja Winrycha, po katastrofie, do poskładania się jeszcze raz, na innych zasadach, siłą woli i uczucia, do tchnięcia “w ociężałą martwotę błysku bożej iskry – tak, by blizny zarosły, szwy okazały się niepotrzebne, a w klatce znów zaczęło stukać”. Niestety, okolicznością, która pozwala mu rozpocząć owo dzieło, jest bezpośrednia konfrontacja ze złem – ze śmiercionośnymi pałami i buciorami esbeków. Umiera jako człowiek wolny, pełen dumy i godności, siły i odwagi. Umiera, gdy jest!
POGRZEB JAK WESELE
“Taniec Koperwasów” Bernarda Nowaka (pierwodruk “Twórczość” 2003, nr 4-5, wydanie osobne Wydawnictwo Test, Lublin 2003) to zadziwiająca powieść inicjacyjna, w której kluczem do tajemnicy życia jest dla bohatera-narratora, Medarda (Medka) Koperwasa, tajemnica śmierci, w centrum bowiem jego pierwszego świata znajduje się łoże z umierającą Ciocią Gienią. Łoże, do którego rok w rok, przez lat bez mała trzydzieści, przybywają niezawodnie Koperwasowie z różnych stron zachodniej Polski, aby pożegnać matkę rodu, głowę matriarchalnej dynastii, i zjednoczyć się ze zmarłą przy żałobnej uczcie. Obłożnie chora Ciocia jednak uparcie powstaje z mar, “demonstrując wobec wszystkich, że panuje nad sytuacją i że nie odda władzy do ostatniego tchu”. Sztukę umierania zaś ma opanowaną “w stopniu doskonałym”. Sztukę właśnie, bo jej coroczne, niedokonane próby o d e j ś c i a zaczynają być postrzegane przez przybywających krewnych jako wymyślone w niewiadomym celu inscenizacje, jako kolejne odcinki niekończącego się “śmiertelnego” przedstawienia, w którym nieśmiertelna Gienia, w scenerii “największego pokoju pruskiego domostwa”, odgrywa wciąż tę samą pożegnalną scenę, dyrygując obecnymi “z wyżyn śmiertelnego tronu”, czyli wielkiego małżeńskiego łoża (“wyszabrowanego gdzieś po wojnie”).
Żartobliwy ton powyższej relacji jest umowny. Ani chłopięcy narrator Medek, ani dojrzały komentator przeszłych wydarzeń Medard nie użyliby go bez powodu. Medek, który spędzał u Cioci, w jej przestronnym pruskim domu, każde wakacje, był przez całe dzieciństwo głęboko przekonany, że “poza fazami choroby” jest ona naprawdę nieśmiertelna, że “komu, jak komu, ale jej na pewno się uda”. Jej, osobie odważnej i rzutkiej, która pierwsza zamieszkała w opuszczonej przez Niemców pomorskiej wsi (nazwanej w uznaniu jej zasług Koperwasami), zajęła największy poniemiecki dom, z właściwą pionierom łatwością dorobiła się na handlu i szabrze sporego majątku, urodziła i wychowała samotnie (po ucieczce męża do Australii) dziewięcioro dzieci i dokonała wielu jeszcze czynów dowodzących jej mitycznej zgoła niezniszczalności.
Dla Medarda zaś umieranie Gieni nie było sprawą ani prostą, ani śmieszną, jeśli więc dorastający – niedziecięcy już, ale i nie-dorosły jeszcze – opowiadacz pozwolił sobie na ton żartobliwy, to z całą świadomością powagi faktu. Umierająca bowiem za każdym razem była absolutnie przekonana, że to już TA CHWILA. Przed Koperwasami więc rozgrywał się dramat, a nie komedia, jedyne i niepowtarzalne misterium śmierci, nie zaś kolejny odcinek niekończącego się serialu. Gdy jednak Gienia u progu setki wreszcie naprawdę umarła, stypa zamieniła się w groteskową ucztę weselną z odrażającym wirtualnym udziałem zmarłej. Jakby w żałobników wstąpił duch szyderczej przekory.
Odniosłem wrażenie, że to, co się tam z wirtualną Ciocią wyprawiało, było jak zemsta. Tak, to była zemsta. Było jak kpina losu z tej, która miała odwagę zachowywać się wokół śmierci co najmniej dwuznacznie. Prowokować ją, przywoływać, ale i nią szantażować.
Tak to wyglądało. Ta rodzina, Koperwasów, tyle razy zmuszana do groteskowych zachowań, nierzadko i ośmieszana, ośmieszała teraz nieudolną produkcją i byle jaką stypą najważniejszy w Gieninym życiu moment. Do którego tak się przygotowywała. Który chciała wyreżyserować w najdrobniejszym szczególe. Miała więc w końcu swoją reżyserię. Koperwasowie, zaraziwszy się przez lata komedianctwem, nie potrafili ustrzec się przed zamianą najważniejszego w rodzinie pogrzebu w prawdziwie czarną komedię.
W skomplikowanej i kunsztownej strukturze Tańca Koperwasów wątek wielokrotnego umierania matki rodu jest czymś na kształt osi, która – niczym oś układu współrzędnych w matematyce – organizuje funkcjonowanie innych elementów opowieści, zmusza do stawiania pytań i szukania odpowiedzi. Powierzenie narracji zaś wieloletniemu uczestnikowi owych “śmiertelnych inscenizacji” to gwarancja uzyskania możliwie pełnych wyjaśnień. Medard w swoich rozpoznaniach nie zadowala się godnymi dziecka czy wyrostka iluzjami lub półprawdami, z każdym pobytem w Koperwasach powiększa obszar swej wiedzy – i samowiedzy – o życiu-śmierci czy raczej o śmierci-życiu, aż wreszcie pierwszy świat chłopca, mityczny i górny świat pełen tajemnic, przemienia się w realny i przyziemny świat zawiłych spraw ludzkich. Wszystko kurczy się, maleje, banalnieje. Rozszerza się natomiast, pogłębia i subtelnieje samoświadomość świadka owych tragigroteskowych zdarzeń.
MAŁA PRYWATNA MITOLOGIA
Smolice to wieś wielkopolska, w której autor zbioru opowiadań autobiograficznych Smolice No 86 (Stowarzyszenie Pisarzy Polskich. Oddział w Lublinie, Lublin 2006) spędził dziesięciolecie 1959-1969, a więc czas między dziewiątym a dziewiętnastym rokiem życia, czas dorastania i dojrzewania. Smolice więc to miejsce niezmiernie ważne w biografii pisarza, tak ważne, że nie mógł oprzeć się potrzebie poświęcenia im osobnej książki, za grzech niewybaczalny poczytując sobie dalsze pozostawianie tego – nieistniejącego już – świata na pastwę zapomnienia. Dojmujące poczucie przepadania wszystkiego, co istnieje, co się dzieje, bez śladu “w nurtach pędzącego jak woda czasu” i związane z nim dręczące poczucie absurdalności wszelkich życiowych poczynań, skłoniły Bernarda Nowaka do podjęcia walki z czasem o zachowanie – choćby na chwilę jeszcze – owej cząstki niepowtarzalnego ludzko-zwierzęcego mikro-komosu, do której należał niegdyś całą swoją żarliwą chłopięcą istotą.
Napisał więc pisarz dziś już lubelski, lecz o rodowodzie malborsko-smolickim, książkę, którą musiał napisać, aby scalić – a więc i ocalić – samego siebie, pociętego na kawałki, podzielonego między różne epoki i miejsca. Nie jest to ani powieść oparta na motywach autobiograficznych, ani też opowieść wspomnieniowa o zwartej i ciągłej strukturze, lecz jest to zbiór opowiadań, a może raczej opowieści, w których tak zwana prawda zmieszała się ze zmyśleniem, wydarzenia i postacie “z życia wzięte” stały się w wyniku pisarskiej obróbki wydarzeniami i postaciami literackimi, Smolice wszakże pozostały Smolicami, prawdziwymi prawdziwością wyższego – artystycznego – rzędu.
Zaczyna się ta frapująca książka opisem – wyrysowanego na wielkim arkuszu pakowego papieru przez dziewięcioletniego chłopca – planu Smolic. Planu przypominającego szkielet prehistorycznego jaszczura. “Ogon Smolic – konstatował ze zdumieniem mały urbanista – zawijał się cienką nitką w stronę Czeluścina, głowa zaś była wielka jak u monstrualnych rozmiarów skorpiona. Na tę głowę składał się zespół kościelno-pałacowy, uwikłany w poplątane ścieżki parku, rozległe zabudowania gospodarcze, dworzec kolejowy i schowane na obrzeżach parku stajnie”. I tak dalej, i dalej…
Ale ów fantastyczny opis nie ograniczył się do topografii. Chłopak, “który trochę za dużo czytał” i wyobraźnię miał wybujałą, odnalazł we własnym rysunku wsi także jej wyrazisty przekrój społeczny. Główne zgrubienie odwłoku “dziwacznego skorpiona” zamieszkiwali gospodarze, w pierścieniu powyżej żyli tak zwani Majątkowi, a jeszcze wyżej, w obrębie dwóch głów – ściśle, jednej głowy “rozszczepionej ulicą” – mieścili się się pracownicy smolickiego rolniczego instytutu badawczego. Ludzie, którzy wprawdzie uprawiali “trochę inne poletko”, bo poletko nauki, lecz wcale nie zachowywali się jak obcy i ” w naturalny sposób” wkraczali w świat smoliczan. Opowieścią o jednym z nich, przez wszystkich znanym, szanowanym i lubianym Panu Szmidcie, otwiera autor swój smolicki świat. Dlaczego akurat Pana Inżyniera (z utworu “Pan Inżynier Szmydt”) wywołał pisarz z przeszłości jako pierwszego? Pewnie dlatego, że go zafascynował jako ktoś niezwykły, wielopostaciowy w litej formie, po trosze bawarski Niemiec, po trosze polski szlachcic hreczkosiej, po trosze epikurejski mędrzec w jednej, idealnie zharmonizowanej osobie. Przede wszystkim jednak dlatego, że dzięki niemu odcisnęły się na chłopcu, którym wtedy był, dwa silne doznania – dwie ważne lekcje prawdy o świecie.
We “Wspomnieniach starego ucznia” wskrzesił Bernard Nowak nauczycielkę niezapomnianą, swoją szkolną wychowawczynię i opiekunkę, panią Ewę Pośpiech, która nauczyła go n a j w a ż n i e j s z e g o: czytania. Nie czytania w ogóle, ale czytania książek. Mądra Pani, wiedząc, że na nic zda się zadawanie pracującym dzieciom wiejskim lektur domowych, siadywała na blacie ławki, otwierała książkę i wprowadzała swoich słuchaczy w światy, “po których chodzili z otwartymi ze zdziwienia ustami”. Przygody, o których wszyscy chłopcy marzyli, “spełniały się w szkole”. Ich źródłem był głos Pani Ewy. “I ten sam głos był źródłem wzruszenia”.
O ile ciepły i delikatny głos wiejskiej nauczycielki miał moc ożywiania książkowych postaci, o tyle bas proboszcza potrafił sprowadzić do smolickiego kościółka prawdziwego Boga. Ilekroć potężny ów głos – a raczej “słup głosu” – wznosił się od posadzki po sklepienie, obwieszczając, że “Tryumfy Króla Niebieskiego / Zstąpiły z nieba wysokiego”, Bóg przybywał na spotkanie z wiernymi w sposób “tak ewidentny, tak niewątpliwy”, jak nigdy i nigdzie potem. Smolickie Wigilie były “czasem białych i słodkich, jakże pożądanych godzin amnezji” o szarej codzienności z głodem i chłodem, pasterki zaś były chwilami Bożych Objawień, w których uczestniczyli wszyscy, nie wyłączając najbardziej zatwardziałych niedowiarków. “Dziś nie ma już takiego Boga” – stwierdza autor gorzko w przepięknym, nostalgicznym opowiadaniu “Bóg się rodzi”
W dwunastu opowiadaniach zbioru znalazło się miejsce dla wielu smoliczan, którzy z takich czy innych powodów zagnieździli się na stałe w pamięci małego Bernarda, między innymi dla pana Skupina, kowala z jego fascynującą kuźnią (“Dytyramb na cześć kowala”); dla księdza Edwarda Wiśniewskiego, symbolu chwalebnej i jakże rzadkiej tolerancji religijnej; dla dziadka Jamroza, jedynego we wsi “prawdziwego” powstańca (z czasów powstań wielkopolskich), jego młodej żony i suczki o imieniu Puszek (“Suczka o imieniu Puszek”); dla wiejskiego nieudacznika, pana Bolesława, marzyciela i namiętnego czytelnika, który za ucieczkę w świat fikcji płacił klęskami w świecie realnym (“Darty Gnjan”); dla nieszczęsnego smolickiego Syzyfa, Pana Florka (“Trzeba Jakoś Patrzeć”). Matce poświęcił autor “Absurd, radio »Czardasz« i Matka Boska” oraz “Marienburg”, ojcu – “Ojca”.
“Marienburg” to opowieść o malborskim jeszcze dzieciństwie narratora, o jego przyspieszonym dojrzewaniu w biedzie i samotności, bez ojca i prawie bez matki, zajętej zarobkowaniem. Ojciec to również historia malborska, przejmująca opowieść o człowieku, który był dla syna najważniejszy, nie tylko wtedy, kiedy żył, ale także wówczas, gdy go zabrakło. Najważniejszy “przez nieobecność i przez pragnienie, by wrócił”. Był pierwszy. Przed matką i przed babcią. Umarł, ponieważ nie chciał żyć. Chory na gruźlicę, nie przyjmował leków. Dobijał się alkoholem. Nie mógł znieść “powojennego horrendum”. Zmarł w wieku lat czterdziestu, gdy Bernard był malcem. Z nielicznych pamiątek, które po nim zostały, syn zaczął tworzyć swoją małą, pełną przepięknych scen mitologię.
“Absurd, radio »Czardasz« i Matka Boska” ma szczególne znaczenie w zbiorze, ponieważ – prócz bogactwa faktów z epoki i malborskiej, i smolickiej – przynosi opis pierwszego w życiu chłopca szokującego aktu samopoznawczego – aktu konfrontacji z wewnętrznym Księstwem Nicości. Niepojętego zdarzenia, dzięki któremu dziewięciolatek odczuł, czym jest absurd, czyli “przerwanie poczucia sensu, logiki, zachwianie ładu”, “wejrzał do innego świata, włożył głowę w pusty wymiar”. Poczucie absurdu da mu się we znaki jeszcze niejednokrotnie, ale to pierwsze doświadczenie legnie u podstaw jego samoświadomości.
“Pomnik dla najmniejszych” to opowieść o zwierzętach które dopiero co “kręciły się przy nas, poszczekiwały lub pokwikiwały, muczały, ryczały czy gdakały, miauczały, gruchały, parskały, i co tam jeszcze – ocierając się o nogę czy przybiegając na wołanie – a teraz przepadły jak kamień w studni”, bez śladu. Tak zresztą, jak przepadli ludzie, po których “zatrważająco” niewiele zostało: “najsilniejszy wykop piłkarski”, uśmiech i nieprzeciętna siła, tragiczna śmierć… “Pomnikiem dla najmniejszych” upamiętnił narrator swojego pierwszego psa, gołębie, które hodował, krowy, które pasał, gdy “skończył pacholęctwo” i przy których zaznawał boskiej nudy – młodszej siostry kontemplacji, potężnego buhaja reproduktora i smrodliwego kozła, a wreszcie urocze i wesołe świnki ze szczególnym wyróżnieniem udomowionego wieprzka Łaciatego.
Piękna, mądra i wzruszająca jest opowieść Bernarda Nowaka o Smolicach – wsi, która dała mu tak wiele i której on oddał teraz wszystko z nawiązką, wskrzeszając ją do powtórnego literackiego i mitycznego życia.
O autorce: Maria Jentys *
* Maria Jentys nazwała prozaików dzisiejszych “Argonautami naszych czasów”. A przecież i ona jest niestrudzoną, wierną Argonautką: towarzyszy pisarzom i ich bohaterom w wędrówkach przez literackie fikcje i realną historię. Są to wędrówki duchowe, w których łączy się literatura i życie, losy postaci powieściowych i biografie pisarzy. Trzeba wielkiej odwagi, czułości i wiedzy, żeby wybrać się w tak nieprzewidywalne wyprawy. Czytelnik esejów Marii Jentys przeżywa dzięki prozaikom, o których ona pisze, i dzięki literackiemu kunsztowi Autorki najpiękniejszą podróż: po domowych i egzotycznych morzach naszych czasów. A każde z tych mórz (każda omawiana książka) łączy się z Oceanem ludzkiej duchowości, z doświadczeniami wszystkich epok. To są eseje prawdziwej Humanistki.
Piotr Matywiecki
* Maria Jentys jako krytyk literacki ma swój własny sposób widzenia, własny styl. Jest rozumiejącym czytelnikiem. Jej narracja jest budowana podwójnie. Skierowana zostaje do słuchacza, czytelnika jej opowieści krytyckiej, któremu opowiada przeczytane historie, przybliża też autorów, zachęca do zapoznania się z nimi. I skierowana jest do autora omawianej powieści, bardziej przy tym do człowieka w nim (często cierpiącego człowieka) niż pisarza. Mówiąc o nim, czyni to delikatnie, jakby mówiła do niego, jakby o niego jej chodziło, by go niezręcznym krokiem, banalną formułką nie zranić, lecz by mu pomóc. Argonauci naszych czasów to książka oryginalna i własna, mądra i bardzo ciekawa, czyta się ją świetnie.
Prof. dr Jacek Łukasiewicz