jan_lebenstein_zamosc

Siedem dni z Janem Lebensteinem

 

Siedem dni z Janem Lebensteinem

  Dziś jesteśmy jeszcze w Łańcucie; jutro wracamy na chwilę do Lublina, by popracować. No i zobaczyć się z Zygmuntem oraz powłóczyć po Starym Mieście, które Jankowi bardzo się podoba. A potem Warszawa.

  Zanim wyjedziemy, idziemy jeszcze na obiad, który przeciąga się do późnych godzin. Nie do jakiejś wytwornej restauracji, tych zawsze unikamy. Do jednej z tych, w których odbija się normalne życie normalnych ludzi. Jemy coś, pijemy oraz rozmawiamy, więcej niż kiedykolwiek. I, jak to bywa, gdy chcemy się wygadać, mówimy o wszystkim. Trochę chaotycznie, ale przynajmniej o wszystkim, o czym jeszcze nie zdążyliśmy.

  Trzeba znać Janka, by wiedzieć, co to znaczy, gdy zechce mówić. Gdy zechce rzucać te swoje lekkie słówka, z których każde jest puentą i każde błyszczy. Jak kamyk, szlachetne szkiełko, sypane w rozmowę bez jakiejkolwiek napuszoności.

  Wstrzymujemy pogawędkę, gdy przy sąsiednim stoliku gość pod dobrą datą zaczyna ciągnąć rosyjskie dumki. Janek, by wieczór nie stracił rytmu, sięga po papierosa i zagaduje żartobliwie do obsługi. To go łączy, ten styl, z Mironem, z którym się przyjaźnił. Naturalność, potoczność, niechęć do wskakiwania na jakieś wyższe piętra i trzymanie się prostego, najnormalniejszego świata.

  Mirona Janek zawsze faworyzował. Mam czasem wrażenie, że tylko dwóch ludzi uważa za przyjaciół. Prócz Mirona – Kota Jeleńskiego; oni obydwaj są przy nim zawsze. Zna oczywiście wiele osób, bliżej lub dalej, ale ci dwaj są mu bliscy jak rodzeni bracia. Mniej wiem o Kocie, z którym się nie zetknąłem, jednak co do Mirona, to mogę sobie wyobrazić nie tylko ich rozmowy, ale też włóczęgi. Po Warszawie, Rembertowie, gdzie Jan w czasie studiów mieszkał, po Garwolinach i podobnych miasteczkach. Tam, gdzie to, co oficjalne, pęka albo jest źle skrojone – tak że widać, co jest pod spodem naprawdę. Czym to wszystko, ta elegancja opiętego ubranka, pachnie.

  Kelner stuka talerzykami ze śledziem w oleju. Janek wspomina lata spędzone w Rembertowie. Tam w czasie studiów wynajmował pokój – i tam powstały pierwsze obrazy z cyklu figur osiowych. Nie pytam, na ile żartuje, a na ile jest prawdą to, co opowiada. Że natchnieniem był mur, widoczny z okna. Ślepy i odrapany, pękający tak symetrycznie, że w tym turpizmie aż ładny. Że to właśnie prosta potrzeba, aby się od wywołującego przygnębienie widoku zdystansować, podsunęła mu pierwszą myśl.

  Zabawne i przekorne – a jeśli tylko wymyślone, to i tak wskazujące, że inspiracją dla niego jest często to, co odpadło. Ten sam margines czy śmietnik, z którego wcześniej wyrośli Gombrowicz i Schulz.

  Idzie z tym w parze niechęć do kultury oficjalnej i do oficjalnych, „dętych” – jak je nazywa – uroczystości. Wczorajsza sytuacja w Rzeszowie, na wernisażu studenckich prac. Gdy go zagadywano, zapraszano. Gdy mówiono o planach wystawy w Londynie. Janka żarty: „Niech pan rozmawia z moim menadżerem” – bronił się, wskazując na mnie. Za chwilę byłem oblegany przez całą grupę interesantów. Janek, stojąc z daleka, wyzwolony, patrzył w moją stronę i uśmiechał się diabolicznie.

  Albo przyjęcie wydane na jego cześć w Lublinie, w „Szerokiej 28”. Z obecnością rektorów, prezydentów, profesorów, dyrektorów i prezesów – którzy siedzieli przy osobnym stole, w swoim gronie – bez Janka. Uderzyło mnie wtedy nie tylko to, że on, pierwszy poruszyciel i główna przyczyna spotkania, był im tak naprawdę zupełnie obojętny. Silniejsze jeszcze było odczucie, że oni jemu także. Że chyba za nic w świecie nie chciałby brać udziału w ich rozmowach.

  Zgadujemy się, że obydwaj lubimy Szałamowa. Bo że Babel, to oczywiście, tego mogłem się spodziewać, ale prawie obawiałem się, że Janek woli Sołżenicyna. Tak, odwalił olbrzymią robotę, ale literacko – może poza Dniem Denisowicza i kilkoma opowiadaniami – chętniej czytamy Warłama. Który pojawił się cichaczem, z maleńkimi, właśnie jak Bablowskie, kawałkami.

– Sołżenicyna i Szałamowa różni coś więcej niż styl – mówię. – Koncepcja człowieka. Sołżenicyn jest rozczarowanym optymistą. Który widział piekło i przerażony nie dowierza, że takie rzeczy mogą być.

  Janek zgadza się.

– Tak. Tam, gdzie jest jego punkt dojścia, Szałamow dopiero zaczyna. Babel, i jeszcze Czechow – mówi. – Masz rację, to błędna definicja człowieka, u Sołżenicyna. Od optymistycznej do pesymizmu, a tamten już wie.

– Jest to o tyle dziwne, że w Jednym dniu… był tak blisko, a potem się jakby cofnął – ciągnę. – I trochę rzuca się, jak nasz Borowski, na kulturę, cywilizację. Szałamow jest pesymistą do szpiku kości. Tak jakby nigdy nie wierzył. Kultura to dla niego pozory, sfera reguł, pod którymi siedzi okryte futrem zwierzę. Podłość i zło go nie dziwią. Dziwi za to – gdy się czasem pojawia – dobro. Ale gra zła ze złem warta jest opisania. Podpatrzyć, jak na bezwzględność ktoś odpowiada inteligentnym kurewstwem. Lub jakaś inna kombinacja, też ze szkoły bydląt, które wreszcie mogą być sobą.

  I tu ujawnia się cała arystokratyczność Janka, gdy porusza podobne sprawy, w swoim malarstwie. „Gdyby wiedzieli, co maluję, nie puściliby mnie przez próg…” – mówi. Oczywiście nie moralizuje; ujmuje to w śmiech. Wyzwalający. Mało napisano o humorze tych prac, a przecież jest go tam sporo. Karykaturalne twarze, groteskowe sytuacje, nabzdyczone ryje. Typy zmieniające się w monstra, z trudem utrzymujące pozę czegoś z grubsza ludzkiego. Gogol, właśnie tak samo, jak u niego. Niby ludzie, ale jednak nie. Nie do końca. Gdy zachodziłem na wystawę w lubelskim Zamku, to widziałem, że młodzi ludzie dobrze to wyłapywali. Uśmiechali się, a czasem wręcz zaśmiewali. Mówię to Janowi. Sprawia mu to przyjemność.

– Chodzą? – pyta. – To dobrze.

  Więc gadamy od razu o sztuce sumeryjskiej, o tym, co znam dość kiepsko, bo tylko z Londynu. Owe mityczne i mitologiczne postaci, ale także podobieństwo w fakturze, gdy Janek kładzie farbę tak grubo, że wychodzi z tego kamień. Jak ten ciemny, niemal jak laka, zbity w pokryte reliefami grobowce.

– Tak, coś z tego jest…

– Ale – pytam się – skąd ty masz te wszystkie szkarady? Bestie z ryjkami w lejek…

  Jan rusza brwiami, mruga niewinnie oczkami i się śmieje.

– Wiesz, jak oglądał to w Paryżu profesor paleontologii, to powiedział, że nigdy takie monstra nie istniały, ale poza tym wszystko się zgadza.

– Z tym Paryżem to ci się udało – mówię, złapawszy oddech. – Dobrze, żeś wyjechał. Oni by cię tu zajebali.

– Wiedziałem – mówi Jan.

II

  Wstaję dość rano. Nie jestem w formie, wolałbym jeszcze dziś nie wyjeżdżać. Podchodzę do okna i widzę, że Janek wraca już ze spaceru. Ubrany na ciemno, sunie ostrożnie jak żuk, który – gdy musi odwrócić głowę – obraca się całym ciałem. Patrzę na niego, gdy przystaje przed jednym z budynków, podnosi wzrok i odczytuje jakąś tablicę. Potem powoli, wybierając boczną dróżkę, idzie w stronę naszego hoteliku. Idzie lekko pochylony, z rękoma splecionymi za plecami, z tą nieruchomą głową i kontrastującym z nią czujnym spojrzeniem. Zdaję sobie nagle sprawę z tego, jak bardzo jest Janek sam. Nie samotny, ale sam. Odrębny. Z tego, że idzie swoimi ścieżkami – i że patrzy na wszystko ze swojego, własnego miejsca. Wszystko, co mu potrzebne, ma zawsze ze sobą. Że, mówiąc trochę górnolotnie, jest z jednej strony on, a z drugiej i niejako naprzeciw – świat. A Jan, mając pod stopą tyle ziemi, ile trzeba, by stać, jest w jakimś sensie temu wszystkiemu równoważny. Swoim istnieniem, wrażliwością i inteligencją. Znikomy – a równoważny. Biorę prysznic i idę do jego pokoju.

  Zgodnie stwierdzamy, że chyba lepiej byłoby – jak przekonywał nas przy kolacji gościnny Wit – pojechać jutro. Gdzie jak gdzie, ale właśnie tu może Janek nabrać trochę sił. Czeka na niego wielki wernisaż w Krakowie, a potem jeszcze Gdańsk i, na końcu, Warszawa.

  Schodzimy na śniadanie. Po drodze wstępujemy do jednego z budynków muzeum, do sal zapełnionych aż po sufit ikonami. Janek ogląda je z wielką ciekawością. Pracujący tam chłopak, młody historyk sztuki, objaśnia dotyczące malowania ikon prawidła. Także ich symboliki i religijnego znaczenia. Chcę szepnąć, że nie ma takiej potrzeby… Janek, wyczuwszy intencję, powstrzymuje mnie ruchem głowy.

  Na śniadanie prosimy o jajecznicę na wędzonce, do tego paczka papierosów i dwa piwa. „Po co nam ta jajecznica?…” – myślę. Potem spacer po parku, szukanie Wita, który ma nam dziś pokazać sale pałacowe.

  Idziemy do miasteczka. Na rynku, w jego rogu, trafiamy do restauracji, w której jeszcze niedawno, sto pięćdziesiąt, dwieście lat temu mieścił się żeński klasztor. Siadamy w refektarzu i zamawiamy flaki. Janek prawie ich nie rusza. Prosi do naszego stolika Białą Damę, turystyczną specjalność miasta Łańcuta. Martwi mnie to, bo obiecałem sobie, że będę pilnował, aby coś jednak jadł.

– Jak to musiało tu wyglądać… – zbywa moje nalegania Jan. – Gdy najpierw śpiewały, potem nic nie mówiły, a później szuru buru do swoich cel…

  Daję spokój.

  Gadamy trochę o literaturze, tym razem o Małej Apokalipsie.

– Tak, jest fałszywa, masz rację. To Krakowskie Przedmieście – mówi na uwagę o papierowości książki.

– To ironiczne, że właśnie Konwicki zafałszowuje Peerel. Wymyślony dylemat, pomysł zza biurka. Za sto, dwieście lat ludzie będą myśleć, że na tym rzecz polegała. Jak z Popiołem i diamentem czy z Koestlerem. A to było szare i nijakie. Życie na niby i z dnia na dzień, bez takich tam dramatów.

– To Andrzejewski jest w szkołach? – dziwi się Jan, z niedowierzaniem kręcąc głową. – Macie tu nadal Peerel.

  Opuszczamy gościnny, żeński klasztor, idziemy powoli do domu. Jak Robinson i Piętaszek. Dość chwiejnym krokiem pokonuję rynek. A Jan jest, jak zwykle, gdy wypije małą wódkę, zupełnie świeży.

  Idziemy trochę dokoła, nie znaną drogą, żeby się nie powtarzać. Schodzimy z rynku w dół, w tak zwaną dzielnicę willową. Na furtce którejś posesji tabliczka ostrzegawcza, z sylwetką psa i informacją: „Jeśli on cię nie zagryzie, ja cię zastrzelę”.

– Morowy chłop – komentuje Jan.

  Spacerujemy po parku, przyglądamy się potężnym, powalonym przez ostatnią burzę drzewom, wkraczamy ponad fosą na dziedziniec Pałacu. Z daleka macha do nas Wit. Odmachujemy i ruszamy w jego kierunku. Dziś obejrzymy Teatrzyk Księżnej Marszałkowej.

– Trzeba wracać do Lublina – mówi Janek. – Bo Sęp będzie zły… Trzeba robić robotę. Nie możemy zostawiać po sobie tylko pajęczyny.

III

  Na dworzec odwożą nas samochodem. Najpierw długą aleją a potem drogą wzdłuż nie tyle parku, co dziko zasianych krzewów i drzew. Trochę tak jak bryczką jak dawniej u dziedzica. Jak z opowiadań Iwaszkiewicza. To jednak miało swój styl. I inny rytm. Cały wyjazd jako świadomy rytuał. Tu, w Łańcucie, czujemy to samo. Jak wspomnienie dawnej Polski. Przedtem pożegnalne śniadanie, z Joanną i Witem, potem ten samochód. Kierowca pomaga nam wtaszczyć się do środka.

  A w autobusie już wszystko współczesne. Wbity w garnitur facet kłóci się z kierowcą o miejsce. Awantura i jej bohater wypełniają całą przestrzeń.

– Mam rezerwację – wykrzykuje czerwony jegomość, wymachując jakimś kwitkiem. – Dzwoniłem z komory!… Ja mam terminy, spotkania!…

– Menedżer – mówię. – Menedżer i biznesmen.

– Jak Dyzma – kwituje Jan, patrząc w okno. – Prosto z Gogola.

– A właśnie!… Nie chciałbyś go kiedyś zilustrować?

– Już są – mówi. – Bardzo dobre.

  Autobus nabiera rozpędu. Patrzymy na zielonkawe pola i czyste, małopolskie niebo. Linia horyzontu dzieli całość na dwie, jak w dniu stworzenia, połowy. Przypomina mi się inny pomysł. Z ilustracjami do Wata.

– Janku, ty znałeś Gombrowicza?

– Widziałem go raz. Jak szedł. Po drugiej stronie ulicy.

– A Wata?

– Tak. Wata i Ważyka. Ważyk i Wat to byli gadacze. Dobrzy gadacze. Nie gawędziarze, bo to wszystko trzymało się faktów. Oni dobrze opowiadali.

– Ty robiłeś coś do Wata, nie?

– Tak, do Piecyka… Leżą w „Czytelniku”. Andrzej mówił, że mają w tym roku wydawać.

  Dojeżdżamy do Kraśnika. Przez moment mam nadzieję, że chociażby przez okno zobaczymy dawne, wschodnie miasteczko. Te dwa kościoły i zabudowania, które zostały po ułańskich koszarach. Bardzo ładne miejsca. A także tę kombinację polsko-żydowską, z domkami, w których na górze ciasne mieszkanko, a na dole tak samo nędzny sklepik. Z tyłu, za główną ulicą, kruszejący budynek synagogi. To budzi nostalgię. Milczymy.

– Widziałeś Listę Schindlera? – pytam dość niezręcznie. Od razu jestem na siebie zły. – Niewiarygodny wyczyn… – próbuję załagodzić to swoje prostactwo.

  Jan macha ręką, jakby odganiał komara.

– Tam było kryterium ekonomiczne – mówi i odwraca się do okna.

  Milknę. Patrzę przez szybę.

  Okazuje się, że nie wjeżdżamy do centrum, tylko zahaczamy o nie z boku. Gdy autobus manewruje na dworcowym placu, wyskakuję po gazetę i coś do picia.

  Wyjeżdżamy. Pokonawszy rondo kierujemy się na Lublin.

– Janku – przerywam milczenie. – Nigdy cię nie pytałem, kogo z malarzy cenisz najbardziej…

  Janek się ociąga. Patrzy na tytuły artykułów, a potem jeszcze na drogę.

– Jest taki malarz Fuezli… – odzywa się wreszcie. – Jacek się ze mnie śmieje. Kłóci się, że to grafoman… Ale chyba najbardziej Vermeer… – I dodaje: – To, co mówiłem we Włoszech. „U was wszyscy są genialni, ale Vermeer jest od was lepszy. U niego jest wszystko. I wszystkiego tyle, ile trzeba”. Byli wściekli – uśmiecha się jak zadowolony ze swojego figla chłopiec.

  Przed nami wieże Lublina. Przyciężka Brama Trynitarska, a zaraz obok chorągiewka z koziołkiem na Ratuszu. Janek mruga do mnie z uśmiechem:

– Patrz, Budionny Łańcuta nie zdobył, a myśmy go zdobyli…

IV

  Dwa, trzy dni pracy. Właściwie harówki. W pracowni, na dole. Jan, gdy zaczyna, kończy dopiero wtedy, gdy gwasz jest gotowy. Żadnych przerw, żadnego jedzenia czy gadania. Ośmioletni Piotrek zagląda przez okno, a potem mówi: „Ten pan wcale nie umie rysować”. Gdy powtarzam to ze śmiechem Jankowi, odpowiada z powagą: „On ma rację. Dlatego tylko szkicuję. Potem muszę to szybko zamalować”.

  Nie mam odpowiednich naczyń, bierzemy więc z kuchni wszystkie kieliszki do jajek i jeszcze kilka zwykłych. Jan ustawia je jak żołnierzy przed atakiem, nalewa do każdego wody, miesza farby. Dwa zostawiamy puste.

  Gdy kończy pierwszy z gwaszy, robimy przerwę na kolację. W czasie jedzenia gadamy o grzybowych wyprawach, o sosach i kotlecie. Basia obiecuje zrobić to na obiad.

  Schodzimy na dół, do roboty. Jan bierze następną kartkę z bloku, opiera się lewą ręką o blat, a prawą zaczyna rysować. Chcę mu zrobić takie zdjęcie, gdy pracuje, ale się nie zgadza. „Daj spokój” – mówi.

  O drugiej w nocy idę na górę. Jestem już porządnie zmęczony, muszę się położyć. Jan zostaje na dole, oparty o stół, pochylony nad arkuszem papieru.

  Następnego ranka, gdy schodzę, by zaprosić Janka na śniadanie, zastaję go w tym samym miejscu. Też opartego o blat, z drugą ręką uniesioną nad gwaszem. Wokół stoją naczyńka z wodą każde do innego koloru, obok farby akrylowe, a między tym wszystkim papierosy oraz pełna popielniczka. Na podłodze schną trzy ilustracje. Patrzę na tę jego podniesioną dłoń ze zdziwieniem, wygląda, jakby kogoś pozdrawiał. Ręka wykonuje w powietrzu drobny ruch, obniża się – i znów go powtarza. Teraz jeszcze raz to samo, ten sam mały zawijas. Ten sam, ale za każdym razem jakby powiększony – i coraz to niżej. Aż wreszcie, zszedłszy zupełnie nisko, Janek uderza pędzlem w papier. Niczym jastrząb, który zatoczy kilka kół, zanim spadnie na ofiarę. Malował całą noc, a teraz, doszczętnie wyczerpany, próbuje z wysokości trafić pędzlem we właściwe miejsce.

– Wiesz – mówi z uśmieszkiem – napiłem się akrylu.

  Patrzę przerażony, ale Jan ani drgnie.

– Nawet dobry – dodaje. I pracuje dalej.

  „Może tak powinno być – myślę. – Może malarze powinni odżywiać się farbami…”

  Po południu, po obiedzie z kotletem i sosem grzybowym, wyjazd nad Zalew. Odpoczynek. Siedzenie, gapienie się na horyzont, popijanie i gadanie. Proponuję, że pokażę lubelskie miejsca związane z narodzinami Peerelu, ale Jan nie ma na to najmniejszej ochoty.

– Zrobiłem sobie wycieczkę – zmienia temat. – Na północ, trochę w moje strony. Nie mogę w tej Warszawie wytrzymać.

– To odpocząłeś? Napatrzyłeś się przynajmniej na polski krajobraz…

  Janek wzrusza ramionami.

– Tak. Dworki mauretańskie pod Łomżą… – ucina moje dyrdymały.

  W drodze powrotnej zwiedzamy Lublin. Przyglądamy się secesji, ja szukam śladów niemieckiej i żydowskiej obecności. Ale także ruskiej, szczególnie w okolicach Zamku. Dochodzimy do kirkutu na Kalinowszczyźnie, przechodzimy na Stare Miasto, później na Krakowskie Przedmieście, z jego niską zabudową i wąskim, proporcjonalnym do kamienic tunelem ulicy. Na kopule narożnego hotelu, tuż nad zepsutym zegarem, jaśnieje świeżo odnowiony herb rosyjskiej guberni.

  Wracamy Lubartowską. Staram się jak mogę, pokazuję to i owo, ale dość kiepsko. Janek przerywa moją opowieść.

– Daj spokój – mówi. – Nie będę się gapił na każdy gzyms.

  Wieczorem, po kolacji, dalszy ciąg roboty. Nalewamy sobie po małej wódce. Jan nie pije jednym haustem jak ja, ale drobnymi łyczkami, delektując się i podtrzymując stan pewnej ekscytacji. „Jeśli Janek przestanie pić, przestanie malować” – powiedział kiedyś Kot. Gdy mu to z niedźwiedzim wdziękiem powtarzam, zamyśla się, a potem sięga po kieliszek.

V

  Jazda do Warszawy. Szybka. Pociągiem. Zajmujemy przedział, zasuwamy zasłony.

  Mija z dwadzieścia minut, pociąg zatrzymuje się. Janek uchyla warsowską firanę, miga napis. Nałęczów.

– Możemy jechać – mówi Janek. – Pan Prus wsiadł.

  Ruszamy.

  Za chwilę Puławy.

– Świątynia Dymania – Janek odsuwa firankę. Wstaje, wychodzi do ubikacji. Gdy wraca, obwieszcza szeptem rewelację:

– Jest w sąsiednim przedziale…

– Kto?

– Pan Prus. Bardzo maleńki. Siedzi na kolanach blondyny.

  Nalewa do trzęsących się kieliszków.

– Zdrowie pana Bolesława.

– On siedział u nas na Zamku, wiesz?

– Tak?

  Pociąg wtacza się z łoskotem na dębliński most.

– Po powstaniu – mówię. – Prawie rok. To jego rodzinne strony. Jak ci się mieszka w tym nowym miejscu?

  Janek macha ręką.

– Ciągle dzwonią… Tam była agencja, wiesz.

– Jak to?!

– Chcą rozmawiać z panią Ilonką…

– ???

– Powiedziałem, że nie ma jej.

– ???

– Że jest w szpitalu.

– I co, przestali?

– Jeden pytał, co się stało. „Trypra miała”.

– ???!!!

– Już nie dzwoni.

  Za oknem Pilawa, następna z oddalonych od miasta stacji. Tak samo, jak wszystkie na tej trasie. Kolei warszawsko-wiedeńskiej. Zmyślnego dzieła cara. Skoro już trzeba było pobudować, to tak, by znalazła się poza miasteczkami. By nie powodowała ich rozwoju.

  W Warszawie idziemy najpierw na kolację. Do Ossolińskich. Choć nie lubimy takich knajp, nie chce nam się szukać czegoś innego. Nie jesteśmy tam, w dość snobistycznym miejscu, najbardziej wytworni.

  Golonka i wódka. Oraz zmęczenie. Zmęczenie tamtą pracą, tymi lubelskimi nocami. Które teraz wychodzi na jaw. Zmęczenie Janka i moje, moje chyba nawet większe. Brak mi wprawy, nie nawykłem do takiego, wyniszczającego trybu życia.

– Dał ci Pan Bóg talent, ale dał i zdrowie… – mówię.

  Janek uśmiecha się. Ten uśmiech to ostatni obraz, jaki widzę. Następny, na jaki patrzę, jest dość dziwny. Jakaś martwo różowa faktura, ale jakby między dwiema nieszczelnymi kotarami. A do tego zapach, dosyć mdły. Słodkawy i ciepły. Otwieram oczy szerzej, błyska mi coś jak świńska szczecina. Zaczynam powoli rozumieć. Tak właśnie wygląda widziana z bliska golonka.

  Podnoszę głowę. Odgarniam włosy. Janek siedzi z boku, ma na nosie profesorskie okulary. Czyta.

– Zasnąłeś – mówi.

– Długo spałem?

– Z pół godziny.

  Słyszę, jak jakaś oburzona dama domaga się po angielsku, by kelner zwrócił mi uwagę. Kelnerki, komentując między sobą sytuację, starają się ukryć uśmiech. Dworują sobie na całego. Mam to w nosie. Janek udaje się do toalety, ja wołam jednego z nich i proszę o kawę.

– Wiesz, że tam jest fotokomórka? – mówi Janek, siadając na powrót przy stoliku.

– Gdzie?

– W ubikacji.

  W momencie, gdy trzeba płacić, proszę o wystawienie faktury VAT. – Na Ministerstwo Kultury – mówię i podaję dane dyrektora Roberta. Kelner sztywnieje, prostuje się i przestaje się uśmiechać. Poniżam go wysokim napiwkiem i wychodzimy.

VI

  Dziś wizyta w drukarni na Piaskowej, boczna Powązkowskiej. Jan rozkłada gwasze na wielkim stole, gadamy z dyrektorem Zbyszkiem. Dopiero teraz, gdy widzę całość, uświadamiam sobie, z czym mam do czynienia. Powstał wielki, z dwunastu obrazów złożony cykl. Każdy z nich jest odrębnym dziełem, ale wszystkie razem, akord po akordzie, tworzą coś więcej niż tylko zbiór prac jednego autora. To przemyślany kompozycyjnie i tematycznie rapsod. Odpowiedź artysty na współczesne horror vacui. Hommage dla Sępa.

  Umawiamy się ze Zbyszkiem na telefon, gdzieś tak pod koniec czerwca i wychodzimy na ulicę, Jan rozgląda się na prawo i lewo, zamyśla, jeszcze raz patrzy wkoło i wreszcie, kręcąc głową z udanym oburzeniem, mówi:

– To skandal, żeby obok cmentarza nie było żadnego baru.

  Śmieję się, a Janek ciągnie dalej.

– W Paryżu wiem bez mapy, że za chwilę musi być kawiarnia.

– Ja zawsze się w obcym mieście gubię…

– Ja tylko raz – mówi Janek. – W Londynie. Wyszedłem zimą na papierosa w samej koszuli. I nie mogłem trafić. Gdyby nie zaczęli mnie szukać, to chyba bym zamarzł. Ale muzea mają dobre…

  Przypomina mi się, przez to napomknięcie o muzeach, jak w Łańcucie dotknąłem w palec greckiego chłopca, rzeźby sprzed trzech tysięcy lat. Stał z wyciągniętą przed siebie, trochę ponad głową, ręką. Ale zamiast tego mówię do Janka o słowach Leonarda. Wtrąconych ni stąd, ni zowąd w jakiś traktat o maszynach. „Czytaj mnie, bo rzadko przychodzę na świat”.

* * *

Jana Lebensteina poznałem na początku lat dziewięćdziesiątych. Było to podczas odbywającego się w Teatrze im. J. Osterwy w Lublinie wieczoru autorskiego z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim. Po wieczorze spotkaliśmy się w mniejszym gronie. W kameralnych pomieszczeniach księgarni Marka Gacki rozmawialiśmy do późnych godzin nocnych. Tam dosyć szybko umówiliśmy się w sprawie ilustracji do tomu wierszy Mikołaja Sępa Szarzyńskiego.

  Z następną wizytą Jan Lebenstein przyjechał do Lublina na dwa tygodnie, przywożąc ze sobą potrzebne do pracy materiały. Wszedłszy do pokoju redakcyjnego Wydawnictwa TEST, prawie że stamtąd nie wychodził – dopóki gwasze do książki nie były ukończone. Artysta pracował dzień i noc; nie zawsze byłem w stanie mu towarzyszyć. Mój syn, zaglądając tam ukradkiem, przychodził do domu i szeptał z niedowierzaniem: „Ciągle ten pan maluje…”. Po dziesięciu dniach dzieło było skończone.

j_lebenstein_b_nowak Pozostałe cztery dni z ówczesnego pobytu Mistrza w Lublinie poświęciliśmy na zwiedzanie miasta i jego okolic. Wtedy właśnie dotarliśmy do Kozłówki, mając zamiar dokładnie obejrzeć zbiory zdeponowane w muzeum malarstwa. Kupiliśmy bilety, ale do oglądania obrazów nie doszło. Nie mogło do tego dojść, zanim bowiem zdążyliśmy udać się do Pałacu, wstąpiliśmy na chwilę do Muzeum Socrealizmu, o którego istnieniu Lebenstein nie wiedział. 

Jan był świetnym przewodnikiem, i to nie tylko po wyżynach sztuki, ale i trochę czy zdecydowanie niżej. Doskonale potrafił przy pomocy kilku słów określić wartość dzieł, dla których kryteria artystyczne nie zawsze bywały najważniejsze. Więcej: gdzie sztuka schodziła na daleki plan, malarz zaś folgował sobie dla zupełnie nieartystycznych celów. Tutaj, w przypadku socrealizmu, rzecz zahaczała nie tylko o politykę, ale i stronę obyczajową czy postaw moralnych – o postawy polskich twórców w latach pięćdziesiątych. Przy sądach Lebensteina o tych czasach i ludziach nawet ostre oceny Zbigniewa Herberta brzmiały całkiem łagodnie.

  Niezwykle ciekawe było dla mnie, profana w dziedzinie sztuk plastycznych, słuchać mimochodem rzucanych przez Mistrza uwag o artystycznych grzechach malarzy tworzących w obrębie takiego „kierunku”, jakim był socrealizm. Chodziło nie tylko o schematy, ale i proste błędy perspektywy, nieporadności na poziomie niedzielnej szkółki, o monotonię kolorów, wreszcie o anachroniczne wykorzystywanie rekwizytu. O tym wszystkim miałem szczęście słyszeć z ust wybitnego, także tu stosującego maksymalistyczne kryteria artysty. Wszystkie te wiadomości, komentarze i uwagi podane były w skupionym „sam na sam”, w atmosferze, którą sztuka, będąca zawsze działalnością intymną, lubi chyba najbardziej. Czułem się wyróżniony i zaszczycony – trochę jak stojący obok Artysty parweniusz, dzięki którego szczodrobliwości dowiadywałem się o sprawach, o których ani nigdzie nie przeczytam, ani których słuchać nie jestem dostatecznie przygotowany. Widziałem z pewnym zażenowaniem, że oto Jan z niewiadomych powodów wybierał mnie po trochu na depozytariusza swoich zwierzeń – i że kiedyś będę się musiał z tego depozytu rozliczyć.

  Rozmowa o latach pięćdziesiątych, o ówczesnej Warszawie, kręcącej się usłużnie po korytarzach partii, przeniosła się najpierw na taras kawiarni, a potem do otaczającego kozłowiecką rezydencję parku. Chodząc jego ścieżkami i okrążając kilkakroć Pałac, w którymś momencie natrafiliśmy na tablicę informującą, że właśnie tam, do Kozłówki, dotarła część oddziałów 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty. Gdy Jan zatrzymał się w tym miejscu, wiedziałem, że stało się coś ważnego. Nie miałem jeszcze wtedy pojęcia o związkach artysty z okupacyjnym podziemiem, ani o tym, że właśnie w tej Dywizji służyło wielu z jego kolegów. Że oto, stojąc przed tą tablicą, Jan wywołuje z pamięci inną Polskę. Inną od tej, która za malarskie knoty pobierała od władzy przydziały na mieszkania, atelier na Starówce i sowite stypendia. Inną też od tej, która nam nastała, cynicznie złodziejskiej i cuchnącej smrodem coraz to nowych skandali. Zamykało się jedno z kół, jeden ze szlaków, którymi szedł artysta w swoim życiu. Jan Lebenstein przyjechał z Paryża do Lublina, wybrał się na dość przypadkową wycieczkę, prawie że majówkę – i nagle, w najbardziej nieoczekiwanym momencie, natrafił na ślad tych chłopców, swoich rówieśników i kolegów z AK, którzy przeszedłszy w lipcu 1944 roku Bug i wyzwoliwszy miasteczko Lubartów, zostali rozbrojeni i osadzeni przez NKWD w obozie Skrobów. W Kozłówce rozpoczęło się to, co potem miało się stać bierutowską normą. Z pięciuset oficerów wielu aresztowano, skazano i stracono. Ci, których to ominęło, zostali albo wcieleni do wojska, albo zesłani w głąb ZSRR.

  Jan stał na środku ścieżki i rzucał swoje półsłówka, ale nie jak zazwyczaj ironiczno-żartobliwe, lecz pełne goryczy i – mogę to dziś powiedzieć – niepohamowanego bólu. Jan Lebenstein, już nie artysta, ale człowiek, jeden z synów tego tak bitego przez Historię narodu. Nie, nie mówiliśmy o tym w kategoriach Historii, darowaliśmy sobie te wszystkie eufemizmy. Mówiliśmy o niemieckim i sowieckim, a potem mieniącym się być Polakiem okupancie. Niewysoki, zagęszczony w sobie i masywny, tak zawsze powściągliwy Jan wyrzucał z siebie słowa, które siedziały w nim i dojrzewały przez wszystkie lata peerelowskich poniżeń, a potem dobrowolnej emigracji.

  Za drugim przyjazdem, a był to rok 1998, mieliśmy więcej, niż za pierwszym, czasu. W dzień siedzieliśmy w domu, gawędząc o tym i owym, a wieczorami krążyliśmy po kafejkach Starego Miasta, odkrywanego powoli spod brudnej patyny wieloletnich zaniedbań. Janowi to nie przeszkadzało. On, człowiek z na wskroś nowoczesną świadomością, będący specjalistą od rzeczy minionych, z łatwością odczytywał dawną wielkość Lublina. Jego pasja do zajmowania się tym, co już było, miała swoje korzenie we właściwej mu artystycznej i – chyba trzeba już użyć tego słowa – religijnej postawie. Z całą pokorą wielkiego twórcy wielokrotnie powtarzał, że tak naprawdę niewiele więcej możemy powiedzieć ponad to, co już przed nami zostało powiedziane.

  Pamiętam, jak w czasie jednego ze spacerów doszliśmy aż do brzegu skarpy, którą kończy się pamiętający czasy Leszka Czarnego lubelski plac Po Farze. Nie mogliśmy podziwiać skrzącej się światłami panoramy Lublina – nad miastem unosiła się mgła. Staliśmy tam na skraju, mając z boku neogotycką sylwetę Zamku, na prawo mansjonarię, a pomiędzy nimi mleczną ścianę, z której przez gałęzie akacji przedzierały się rozproszone kule światła. Nic nie trzeba było mówić. Jan Lebenstein stał i patrzył, przesuwając wzrok raz na kontury budowli, raz na rysunek drzew. Wreszcie, jakby nasyciwszy pierwszy głód, odwrócił się do mnie i z melancholijnym uśmiechem szepnął: „Tu jest wszystko, po co mi Paryż?”.

  1998-2003
Bernard Nowak

jan_lebenstein_zamosc 

 

Jan Lebenstein
wystawa w Zamościu, październik 2007 r.
fot. Niecodziennik Biblioteczny

 

Podobne wpisy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

11 − 10 =