Taniec Koperwasów

Autor:    Bernard Nowak
Tytuł:     Taniec Koperwasów
Wydawnictwo TEST,
Rok Wydania: Lublin 2003 r.,
ss. 232,
ISBN: 83-7038-074-3
Projekt okładki – Jarosław Koziara
(ilustracja na okładce – Henryk Żarski, „Kapliczka przydrożna”).

taniec Koperwasów- Bernard Nowak
Wydanie drugie w 2014 r.

książka „TANIEC KOPERWASÓW”
w P.R. Dwójka

PR Dwojka logo

Fragmenty powieści przedstawiającej sugestywny obraz dorastania młodego chłopca wpisany w burzliwe losy ziem, zwanych po wojnie „odzyskanymi” czytał w Dwójce Łukasz Lewandowski. Opublikowany w 2003 r. „Taniec Koperwasów” stał się istotnym wydarzeniem literackim – był nominowany do prestiżowych ogólnopolskich nagród, takich jak Nagroda im. Józefa Mackiewicza czy Paszporty „Polityki”. W 2004 roku zdobył  Nagrodę Artystyczną Miasta Lublin oraz lubelskiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Dziwić może fakt, że tak hojnie obsypana laurami książka powstała pod piórem autora, który w swoim dorobku miał zaledwie jedną powieść – wydane w 1990 r. w Instytucie Literackim w Paryżu polityczne „Cztery dni Łazarza” – i który kojarzony był do tej pory przede wszystkim z działalnością wydawniczą.

„Poza inteligenckimi opłotkami”, by użyć słów Jacka Trznadla, Nowak stworzył dzieło z całą pewnością niezwykłe. „Taniec Koperwasów” przedstawia sugestywny obraz dorastania młodego chłopca wpisany w burzliwe losy ziem, zwanych po wojnie „odzyskanymi”. Nowa rozszerzona wersja powieści ukazała się właśnie na rynku dzięki staraniom wydawnictwa Wolumen.

Audycja w opracowaniu Elżbiety Łukomskiej.

Słuchaj książki Taniec Koperwasów, czyta: Krzysztof Kolberger:
Słuchaj książki Taniec Koperwasów, czyta: Łukasz Lewandowski:

polskie-radio-2-logo winietka„Taniec Koperwasów”. Pachole lata na Ziemiach Odzyskanych

– To historia na jeden wieczór, my siedzimy, matka opowiada – mówił w Dwójce Bernard Nowak, autor książki „Taniec Koperwasów”, którą od 8 września 2014 r. czyta na antenie Dwójki Łukasz Lewandowski.

Data publikacji audycji: 09.09.2014 r.

„Taniec Koperwasów” przedstawia sugestywny obraz dorastania młodego chłopca wpisany w burzliwe losy ziem zwanych po wojnie „odzyskanymi”. Autor powieści Bernard Nowak mówił, że inspiracje czerpał z własnych doświadczeń zbieranych podczas wakacji u rodziny na wsi, ale też z opowieści matki. – Ona jest naturalnym gawędziarzem jeżdżącym po krewnych i zbierającym rodzinne historie. Matka niesłychanie je parodiuje. W tej książce zawarłem styl jej gawędy – wyjaśnił.

 

Sam pomysł na książkę, jak i jej pierwsze zdanie (Ciotka Genia umierała wiele razy” – przyp. red.), zrodziły się przy kuchennym stole podczas spotkania z przyjaciółmi: – Zacząłem opowiadać anegdotę rodzinną i ktoś z gości poradził mi, żeby ją spisał. Tak to się wszystko zaczęło – wspominał Nowak w rozmowie z Joanną Szwedowską.

Opublikowany w 2003 r. „Taniec Koperwasów” stał się istotnym wydarzeniem literackim – był nominowany do prestiżowych ogólnopolskich nagród, takich jak Nagroda im. Józefa Mackiewicza czy Paszporty „Polityki”. W 2004 roku zdobył  Nagrodę Artystyczną Miasta Lublin oraz lubelskiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

Nowa rozszerzona wersja powieści ukazała się właśnie na rynku dzięki staraniom wydawnictwa Wolumen.

Źródło: Polskie Radio Dwójka ==>

tworczosc_winietkaHenryk Bereza, „Twórczość” 2/3, 2004 r.:

W naszej spontanicznej rozmowie o „Tańcu Koperwasów” Bernarda Nowaka wracały wielokrotnie dwa słowa, powieść magiczna. Rozmówczyni – wybitna aktorka i wyborna czytelniczka – mówiła ze mną o swojej lekturze sprzed kilku miesięcy, ona czytała pierwodruk powieści w Twórczości
(2003 nr 4, 5), ja miałem za sobą dwie lektury maszynopisowych wersji utworu, lekturę pierwodruku i najważniejszą – dla utworów artystycznych – lekturę w książce (Lublin 2003).
Żywa pamięć najrozmaitszych szczegółów narracji w 'Tańcu Koperwasów’ – druga po „Czterech dniach Łazarza” (Paryż 1990) powieść autora – była u mojej rozmówczyni imponująca. Nie dziwi mnie to tylko dlatego, że znam reakcje kilku osób po lekturze pierwodruku. Ludzie, których czytanie literatury artystycznej
ma dla mnie szczególne znaczenie, ujawniali mi swoje niezwykłe emocje literackie. W imię prawdy nie przemilczę faktu, że dwie lub trzy osoby nie ukrywały braku chęci do tej lektury.

Co się przydarzyło Bernardowi Nowakowi?

  Bernard Nowak zaistniał dla mnie jako pisarz od pierwszego czytania jego maszynopisu, zaistniał wyraziście i trwale poprzez wszystkie swoje teksty, które znam, niekoniecznie artystyczne, bo także publicystyczne, wspomnieniowe i epistolograficzne. Jego udział pisarski widzę także w jego niektórych dokonaniach edytorskich. Wiem dziś o Bernardzie Nowaku dość dużo jak na dwuletnią znajomość (wyłącznie przez pismo), poznaję go, ośmielam się powiedzieć, po czynach, czyli po jego działaniach twórczych. Zdumiało mnie, gdy się okazało, że wiem nawet to i owo o jednym z jego synów, Tomaszu, który debiutował w Twórczości (nr 11-12, 2002) wcześniej niż ojciec. Nic w tej wiedzy nie da się porównać z tym, co mówi o autorze 'Tańca…’ sama powieść i zwłaszcza postać jej narratora.

  Magiczna powieść Bernarda Nowaka jest z pewnością epicka w takim rozumieniu, w jakim epika występuje w nowożytnej powieści, choć należałoby może ten czas artystyczny uściślić. Epickość 'Tańca Koperwasów’ jest w zasadzie poproustowska mimo takich lub innych elementów wcześniejszych, przedproustowskich. Nie wycofuję się z diagnozy sformułowanej w paru zdaniach na okładce 'Tańca Koperwasów’. Podtrzymuję moje skojarzenia artystyczne tej powieści z prozą latynoską, z wczesną prozą Güntera Grassa i także z prozą polską Wiesława Myśliwskiego. Możliwe, że są w niej elementy przedproustowskie, ale są one przecież także u Tomasza Manna aż do drugiej wojny światowej, u Marii Dąbrowskiej w całej twórczości i oczywiście u wielu różnych pisarzy. Postać narratora w 'Tańcu Koperwasów’ nie jest tak nadrzędna, jak narrator cyklu Proustowskiego, nie dominuje tak nad wszystkim, jak narrator Widnokręgu Myśliwskiego, to może wskazywać na związki ze starszą tradycją. Dostęp poznawczy do podmiotowości postaci narracji trzecioosobowej nie jest u Bernarda Nowaka tak pełny, jak bywa na przykład u Faulknera, ani tak bezpośredni, jak w Doktorze Faustusie. Proces poznawczy w stosunku do innych ludzi w narracji pierwszoosobowej nie jest finalizowany czy pointowany jak u Prousta, Iwaszkiewicza lub Myśliwskiego, to już może znaczyć jedno, ale jednocześnie coś wręcz przeciwnego. Do takich postaci dostępu poznawczego nie ma się w 'Tańcu Koperwasów’ ani w pełni, ani w ogóle bezpośrednio, a o jakichkolwiek dopowiedzeniach w ogóle nie może być mowy, ponieważ w ich poznaniu nie osiąga się do końca nic definitywnego.

  O samym narratorze mamy u Bernarda Nowaka wiedzę drastycznie limitowaną. Znamy jego imię Medard, aluzyjne do imienia Bernard, w toku dominującej narracji o społeczności tytułowych Koperwasów poznajemy jakby mimochodem kilka jego najdonioślejszych wtajemniczeń egzystencjalnych, ale jednocześnie nie wiemy o nim rzeczy całkiem podstawowych. To z całą pewnością ma związek z programem pisarskim, ze świadomymi lub instynktownymi założeniami. 'Taniec Koperwasów’ nie ma być i nie jest powieścią wyznawczą, to ma być powieść epicka, czyli poznawcza w stosunku do Innego, do drugiego człowieka i zewnętrznego świata. Drugi człowiek i świat nie mają być funkcją jednego podmiotu, istnieją niezależnie od niego, zadaniem poznawczym jednego podmiotu jest poznać drugiego człowieka (innych ludzi), świat i dopiero w ten sposób poznać samego siebie. Znaczyłoby to mniej więcej, że przemożna u narratora Medarda potrzeba akcji poznawczej w stosunku do całej zewnętrzności wokół człowieka zastępuje samopoznanie lub stanowi do niego najlepszą drogę. Tej kwestii nie da się chyba rozstrzygnąć i może nawet nie ma takiej konieczności. Wystarczy mieć świadomość, że postać narratora prawie tożsamego ze swoimi potrzebami poznawczymi jest rodem z dzisiejszych orientacji epistemologicznych i także nie jest sprzeczna z dzisiejszymi praktykami poznania przez sztukę i artyzm.

  Uchwycić szczególność praktyki poznawczej przez powieść u autora 'Tańca Koperwasów’ wcale niełatwo. Autor z tak skromnym dorobkiem pisarskim nie terminuje u nikogo, wszystkie skojarzenia artystyczne, o których wspominam, mają znaczenie wyłącznie orientacyjne, autor nie idzie żadnym utartym szlakiem, chce być we wszystkim samoswój. Autonomii artystycznej 'Tańca Koperwasów’ najlepiej szukać poprzez szczególności stosunku do języka i stylistyki w narracji powieściowej. Język i styl narracji w 'Tańcu Koperwasów’ są takie, jakby niczym w ogóle nie miały zwracać uwagi. Nie jest to jednak osławiona przejrzystość językowa, to ją się kojarzy zwykle z obiegowym językiem użytkowym w wersji dziennikarskiej lub pseudointelektualnej i z najbardziej zużytym stereotypem kolokwialnym, które się przenosi do literatury bez jakiejkolwiek premedytacji artystycznej. Tego w narracji powieściowej Bernarda Nowaka absolutnie nie ma. Żadnych śladów języka medialnego, żadnych dzisiejszych pretensjonalności intelektualnych nie znajdzie się u niego choćby i ze szkiełkiem. Słowa absolutnie zwyczajne, z zasady bez żadnych charakterystyczności, słowa przejrzyste i zarazem zupełnie nieprzejrzyste, same tajemnice w zwyczajnych słowach. Sztuka i może właśnie magia w odkrywaniu wieloznaczności słów powszechnego użytku, bez inkrustacji tego jakąkolwiek oryginalnością stylistyczną rodem z literatury. Jakiekolwiek maniery stylistyczne dzisiejszej literatury nie są u tego autora do wykrycia, on korzysta ze źródeł języka i język ze źródeł ustawicznie destyluje. Pod tym względem mógłby mieć coś wspólnego z językiem Andrzeja Łuczeńczyka, jak u niego jego narracja ma być zbudowana ze słów koniecznych. W narracji 'Tańca Koperwasów’ powtarza się urywki (nigdy całości) wypowiedzi postaci w mowie niezależnej, które narrator cytuje. Nigdy jednak nie wiadomo, które z cytowanych słów będą obrastać w niezwykłe znaczenia, które w nieprzewidzianym punkcie czy momencie narracji trzeba będzie sobie przypomnieć. Nie oznacza to żadnego rebusu intelektualnego jak na przykład w narracjach Teodora Parnickiego. Tajemnice i zagadki słów absolutnie zwyczajnych są jak tajemnice i zagadki słów naszych bliskich, gdy jesteśmy w stanie wydobyć słowa ważne ze słów nieważnych. Gdy staramy się odkryć zagadki i tajemnice ludzi nam najbliższych, wiedząc, że ci najbliżsi byli, są i do końca będą zagadką i tajemnicą, choć poznaliśmy ich do granic naszych możliwości poznawczych.

  To jest może największa intelektualna osobliwość tej powieści. Ukryta, z pewnością niezamierzona i może w ogóle nieświadoma weryfikacja przeświadczenia, że ludzkie możliwości poznawcze są nieprzezwyciężalnie znikome. Chodzi, oczywiście, o możliwości wszystkich ludzi z osobna, o poznanie na ludzką miarę, którą odkrył najmędrszy z ludzi w słowach, wiem, że nic nie wiem. Te słowa, tak bezmyślnie powtarzane od tysiącleci, nie mogłyby się znaleźć w narracji narratora Medarda, któremu absolutnie obce są wszelkie mądrościowe popisy. Takimi popisami dziś zadaje szyku nie wiadomo kto, nie wiadomo w czym, nie wiadomo na jakiej podstawie. Jemu świta na tak zwanym progu życia nie tyle myśl, co przeczucie tego, czego by chciał, co zostanie wyrażone słowami dziwacznymi przy całej zwyczajności, może aż niedopuszczalnie: „Że wszystko, co będę mógł, na co mi starczy czasu i sił, to będzie próba, by wypowiedzieć tych jakichś kilka zdań, ważnych czy nieważnych, nie o to chodzi, ale takich, po których będę miał uczucie, że przynajmniej udało sieje sformułować”. Ten cytat jest połową jednego akapitu narracji, należałoby zacytować cały, jest to może coś w charakterze wyznania wiary, choć w 'Tańcu Koperwasów’ na coś takiego także nie ma miejsca.

  W narracji Medarda kilka postaci (postać główna w powieści. Ciocia Gienia, jej siostra Marta, jeden z jej mężów Kazik, zięć Gieni Aloch i sam narrator) mają – wśród wszystkich zdań, jakie wypowiadają – takie, które są w ich życiu najważniejsze, ale brzmią one mniej więcej tak, jak najważniejsze słowa Kazika, konspiracyjnego bohatera, zabójcy i samobójcy: „Zabiłem człowieka, moja bardzo wielka wina. Co z tego, że namówiła Gienia”. W tych słowach kryje się ciężar jego i nie tylko jego winy i zbrodni, choć tego nie uogólnia się, nie symbolizuje i nie nadaje się temu sensów przenośnych, bo wie się, że tego nie potrzeba robić w sztuce, która z samej swojej istoty we wszystkim jest ogólnością, symbolem i metonimią jednego i powszechnego bytu.

  To prawie nie do pojęcia, że ta istota sztuki (i literatury) wymaga niemal specjalnych wtajemniczeń, jest rzadkością wśród samych twórców i tak zwanych znawców sztuki, że rzeczywiście wtajemniczeni rozpoznają się prawie w ukryciu. Autor 'Tańca Koperwasów’ jest wtajemniczony ponad wszelką wątpliwość. Narrator Medard jest twórcą, zanim mógł się nim stać, on doświadcza świata, innych ludzi i doznaje swoich egzystencjalnych epifanii jak urodzony pisarz. Czyli nie twórca ze swojej lub cudzej nominacji, lecz z niezależnej predestynacji. On doświadcza i doznaje przez wyobraźnię, przez fizyczne, zmysłowe doświadczenie, przez język i przez wewnętrzną pracę w języku. On słyszy język jak pisarz już wtedy, gdy jeszcze nie uczył się czytania i pisania, on wie, nie wiedząc, że słowa istnieją jak gwiazdy na niebie, jak ciała niebieskie w przestrzeniach wszechświata, jak ludzie na ziemi w swoim „nieprzeliczonym mrowiu”. Gdy się to wie od początku, pisarzem zostaje się także wtedy, gdy zaczyna się nim być dopiero w takim wieku, gdy inni tracą serce do pisarstwa. Bernardowi Nowakowi to się właśnie przydarzyło.

Henryk Bereza, 'Twórczość’ 2/3, 2004 r.

słowo od autora:

Sobota, niedziela

  Przez cały weekend pisałem list do Henryka Berezy, po recenzji „Tańca Koperwasów”, w lutowej „Twórczości”. To najdłuższy list, jaki kiedykolwiek nasmarowałem. Nie tyle to polemika ze stanowiskiem pana Henryka, co dopowiedzenie tego, o czym zechciał napisać:

Drogi Panie Henryku,

  Dziękuję za Pański ostatni list, a przede wszystkim za recenzję „Tańca Koperwasów”, podnoszącą tę skromną opowieść do rangi książki miesiąca. Przeczytałem ten tekst kilka razy… i nie mogę się nadziwić Pańskim słowom. Dawno nie czytałem o jakiejś książce tekstu tak prostego i tak jednocześnie głębokiego. Tekstu, w którym mówi się nie za wiele i akurat tyle, ile trzeba. Jest to w moim odczuciu chyba maksimum tego, co w ogóle o literaturze daje się powiedzieć.

  Zgadzam się niemal ze wszystkim, co Pan o tej książeczce napisał, zaś to, co mam od siebie do dodania, jest raczej dopowiedzeniem Pańskich akapitów-sentencji, a czasem (częściej) domyśleniem rzeczy, z których nie do końca zadawałem sobie sprawę. Jest też chwilami małą polemiką, niekiedy odautorską informacją, która pokazuje, jak różne mogą być intencje piszącego i różne jego inspiracje – szalenie odmienne od ostatecznego efektu oraz samego odbioru.

  Opisując moją książkę i ją analizując przywołał Pan w tekście nazwiska, które w różnych kwestiach wyznaczają mapę jej interpretacji czy tylko skojarzeń. Otwiera tę listę Proust, potem pojawia się na niej proza latynoamerykańska, Günther Grass, Wiesław Myśliwski, Tomasz Mann i Maria Dąbrowska. Zamyka listę Jarosław Iwaszkiewicz. Proszę wybaczyć, że się powtórzę, ale to wyliczanie i kojarzenie, jak Panu wiadomo z naszej korespondencji, wywołuje we mnie zawsze pewien niepokój. Być może jest ono potrzebne czytelnikowi, jednakże dla mnie ta lista rodzi obawy o pewne, chyba dość zasadnicze, nieporozumienie. Niektórych z tych autorów znam, a nawet ich lubię, z niektórymi – nie mam nic przeciwko temu – być może coś „Taniec Koperwasów” łączy, a jednak nie mogę jakoś odbierać ich przy mnie obecności jako czegoś bardzo pożądanego. Ale o tym za chwilę.

  Na początek muszę się przyznać do kilku dość zasadniczych w mojej edukacji braków. I tak, po kolei: Muszę wyznać, że nigdy nie przeczytałem więcej, niż trzy, cztery strony z arcydzieła Prousta, które to Pan przy okazji Tańca… przywołuje. To skojarzenie miłe i nawet dość pochlebne, ale jest szczerą prawdą, że ów autor pozostaje mi wcale nieznany, zaś w tym, co znam, nie jest przeze mnie lubiany. Zawsze po kilkunastu zdaniach tej mega-powieści, jakby nazbyt na mój umysł subtelnej, odkładałem książkę na bok nie mogąc ukryć ogarniającego mnie poczucia nudy. Dla mnie – i nic na to nie poradzę – jest to jedno z tych arcydzieł, które absolutnie nie nadają się do czytania. Które strącają mnie jakoś gdzieś poniżej – niemal tak, jakby były napisane w języku staro-cerkiewno-słowiańskim. Więc oczywiście i być może coś tam w „Tańcu Koperwasów” z owej (zapewne genialnej) koncepcji czasu jest, ale jeśli tak, to jest tylko dlatego, że koncepcja przeniknęła pewnie do współczesnego krwiobiegu i dociera do nas także wtedy, gdy zupełnie nie mamy o niej pojęcia. Wyznam więcej; powiem Panu, iż wcale się nie dziwie, że Gide odrzucił „A la rechers…”, że nie zakwalifikował jej do druku. Obawiam się, też, że gdyby do mnie, jako do wydawcy, trafił ktoś dziś z takim arcydziełem, z tymi przywiezionymi na taczce tomami, to najprawdopodobniej zachowałbym się tak samo.

  Nie przyjmowałem jego wielkości na wiarę, ale też nie odrzucałem jej, wcześniej nie spróbowawszy. Powiem więcej: starałem się, i to może nawet za bardzo. Więc było tak, że gdy już obudziłem się po tych kilku stronach lektury „W poszukiwani straconego czasu”, gdy wziąłem prysznic i wróciłem ze spaceru, sięgnąłem po wcześniejszą jego książkę, po arcydzieło niedoskonałe, młode. Po „Jean Santeui” – w nadziei, że, jak to bywa z młodzieńczymi, znajdę tam surowe, jeszcze nie opiekane kawałki czegoś smakowitego. Sperki pływające w rosole młodzieńczej gorszości. Ale niestety, także i to mnie znużyło. Więc nie – nie Marcel. Nie – a już na pewno nie jako jakakolwiek dla mnie inspiracja. Ten czas, pomyślany i zastosowany w Tańcu…, choć pewnie nie żadna nowość, został wymyślony między Rogatką Lubartowską a moim blokiem, w czasie nocnych spacerów, a dokładniej nocnych powrotów do domu. Lepszy czy gorszy, ale jest mój.

  Nie przecząc tym z powietrza branym koneksjom (powietrza mniej literackiego, bardziej dosłownego), wymyślałem go sam – a nawet nie za bardzo wymyślałem, bo po prostu wydawało mi się, że on w przypadku podwójnej opowieści taki właśnie musi być. Też podwójny. I przeskakujący z jednej linii napięcia na drugą. Nawet nie wiem, czy Mannowski, bo jeśli by jednak szukać dokładniej, to chyba rzeczywiście starszy – a więc sięgający gdzieś w opowieści Bocaccia albo jeszcze głębiej – w gadulstwo rycerzy Okrągłego Stołu!… Ale to także i tylko – tak, jak Pan napisał – jako pewne wyznaczniki, repery, punkty orientacyjne dla czytelnika, a i to takiego tylko, który lubi owe punkty mieć.

  Günther Grass. Lubię go jako osobowość. Jako typ mężczyzny. To mój krajan. Bardzo mi przypomina tych, których znałem w dzieciństwie, gdy mieszkałem w Malborku. Z którymi chodziło się na ryby, pływało po Nogacie. Pachnieli tytoniem i kieliszkiem wódki, jeździli rowerem, przy którym biegł pies, najczęściej rzeczywiście owczarek… To byli koledzy mojego ojca, często mówiący między sobą po niemiecku. Śmiali się głośno i serdecznie, chętnie brali mnie na kolana. Nienawidzili Stalina i Niemców. Popijali ostro. Gdy potem zobaczyłem sumiastą gębę pana Günthera, jego świderki w oczkach, od razu się do niego uśmiechnąłem. Lubiłem wiedzieć, że jego zdjęcie jest gdzieś w pobliżu. Ale z jego prozy czytałem niewiele. Chyba w „Odrze” drukowano pierwsze, przez lata wstrzymywane fragmenty Die Blechtrommel – które bardzo mi się w języku Sławomira Blauta podobały. Te genialne fragmenty, opisujące babcię na kartoflanym polu, która wpuszcza pod swoje spódnice uciekiniera – co, jak wiemy, dało początek nowemu rodowi… Mityczny początek. Ale właśnie: początek był mityczny, zaś to, co potem spotkałem w książce, gdy się wreszcie ukazała, był na mój gust zbyt realistyczne i nawet za mocno historyczne. Wydawało mi się, że między tymi częściami jest jakieś pęknięcie – a do tego jeszcze widziałem, na jakich schematach Günther Grass powieść buduje – i niezbyt chciało mi się ją czytać. Wolałem film Fassbindera. Realistyczny, a jednocześnie zanurzony po trochu w micie czy raczej różnych mitach. Różnych kawałkach mitów. I wtedy pomyślałem sobie, że jednak pisarstwo nie jest rzeczą powierzchni. Że nie powinno wychodzić na jaw. Że gdy je uprawiamy, powinniśmy zejść niżej, nie zaś, jak to mawiano, bacznie obserwować i analizować rzeczywistość. Pal sześć rzeczywistość. Jeśli już musi być, to trudno. Ale mały Oskar nie powinien, gdy już spadł, stamtąd wychodzić. Pisarz to takie zwierzę, które siedzi w piwnicy, pod kuchenną podłogą i nasłuchując dźwięków i kroków po ciemku wyobraża sobie, co się tam, na górze, dzieje. I cieszy się z tego, że nikt nie wie, iż on tam jest.

  Więc nie czytałem Grassa. Dlatego, że go znałem. I znałem te klimaty, które potem odnalazłem w kawałku Pawła Huelle. Którego też nie musiałem czytać. Ale niewątpliwie pijaliśmy z panem Güntherem tę sama wódkę i zagryzali tym samym wędzonym węgorzem. Który po wojnie był wyjątkowo tłusty.

  Mógłbym tak mówić dalej, balansując na granicy żartu, głupoty i kabotyństwa. Bo trochę podobnie ma się rzecz ze stosunkiem do solidnego pisania Wiesława Myśliwskiego. Kto sporą część dzieciństwa spędził na wsi, co prawda trochę innej, niż Sandomierska, ale jednak – kto czytywał „Regiony” i drukowane tam, świetne opowieści chłopów, nie potrzebuje już czytać Myśliwskiego. Bo już to zna, czuje i rozumie. Bo ma podobną wyobraźnię i zbliżony rodzaj wrażliwości.

  Więc mógłbym tak mówić i wymądrzać się jak nieopierzony indor. Ale żarty żartami. Tak naprawdę jest w takim stosunku do wielkich pewna istotna rzecz. Istotna nawet wtedy, gdy się ich dość dobrze zna. Istotne jest to, że gdy się samemu siada, aby coś napisać – i gdy się chce napisać parę słów prawdziwych, zgodnych z czymś, co jest – nazwijmy to tak – naszym wewnętrznym tonem, oni wszyscy przestają istnieć. Skupiamy się na tych kilku słowach, pilnujemy ich i je z siebie wydłubujemy nie pamiętając ani nie myśląc o Tomaszu Mannie czy Marii Dąbrowskiej. Na tym zresztą polega największa z możliwych wierność Iwaszkiewiczowi czy Gombrowiczowi. Czy któremukolwiek z wielkich. Na swobodzie, z jaką możemy o nich zapomnieć.

  Tak więc te wymienione przez Pana nazwiska to są pewne, pomagające czasem czytelnikowi, punkty orientacyjne. Temu z czytelników, który lubi wiedzieć, gdzie jest. Czyli, który oddaje się po trochu rodzajowi niewinnego, miłego snobizmu.

  Jest jednak źle, jeśli książka bez tych punktów staje się niezrozumiała. Albo mniej kategorycznie: Lepiej, aby dawała się rozumieć nie posiłkując się tymi protezami. Ja wolę to. I aby bez najmniejszych obaw czy podejrzeń o jakąś supermądrość sięgała po nią moja sąsiadka, pani Janina. Oraz Ania z „Empiku”. Ania, której wyznanie, ze dwa razy płakała – raz ze śmiechu, a raz z płaczu, „bo mi się zrobiło smutno” – jest dla mnie opinią równie cenną, jak analityczne zdania mego przyjaciela, Wysoki Iloraza dwóch tutejszych uniwersytetów.

  Wiem, że Pan mnie rozumie – a Pan wie, że mam rację.

  To jest jedno z miejsc, owo proustowsko-snobistyczne, w którym się troszkę mijamy. Ale tylko troszkę – a właściwie i to nie, bo raczej doprecyzowujemy sobie to, cośmy już kiedyś w listach poruszali. Druga sprawa jest o wiele bardziej istotna, niż jakiekolwiek wpływy, przeszczepy czy odrzuty. Sprawa dość obszernie poruszana w Pańskiej recenzji. Chodzi o granice poznania.

  Chodzi o poznawcze zamiary bohatera–narratora. Pisze Pan że „może największa intelektualna osobliwość tej powieści”, polega na tym, że „staramy wydobyć słowa ważne ze słów nieważnych”. „Staramy się odkryć zagadki i tajemnice ludzi nam najbliższych, wiedząc, że ci najbliżsi byli, są i do końca będą zagadką i tajemnicą, choć poznaliśmy ich do granic naszych możliwości poznawczych”. Tak, zgadzam się z tym zupełnie – choć oczywiście nie mnie sądzić, czy stanowi to jakowaś osobliwość bądź nadaje opowieści jakiś oryginalny rys. Taki był zamiar, gdy zaczynałem w moim pisaniu Koperwasów wychodzić z samoupajającej się gawędy i zastanawiać głębiej, co ja właściwie napisałem i co naprawdę chcę napisać. I od pewnego momentu wiedziałem, że chodzi właśnie o to – o granice poznania. Granice, które – wbrew temu, co kiedyś wydawało się tamtemu chłopcu – istnieją bardzo blisko nas i poza które nie wyjdziemy. W „Tańcu Koperwasów” napisane jest: „Wracałem przez wieś jak otumaniony. Naiwne dziecko, biedne dziecko, które myślało, że może dotrzeć do zamkniętej w ludziach prawdy. Starej i skrywanej, poczerniałej jak deska i zaschniętej jak strup”. Tę świadomość uzyskuje ów chłopak dosyć wcześnie – świadomość swoich zamiarów, a w końcu także tych zamiarów bezsilności. Ale w miarę upływu czasu i rozwoju akcji dochodzi do tego coś więcej. Myśl wykluwa się przez całą opowieść, aby zyskać jasne sformułowanie po rozmowie-spowiedzi, którą zafundowała księdzu Brachlewskiemu Marta. Gdy chłopiec-narrator próbuje poruszyć temat i wrócić do samego faktu tej rozmowy, by dowiedzieć się czegoś więcej, Ciocia Gienia karci go trzema prostymi zdaniami. Że raz jeszcze zacytuję sam siebie: „Niech się każdy zajmie sobą. Powiedzieli sobie, co mieli do powiedzenia. To ich sprawa”.

  Otóż to. Pan pisze przy okazji Koperwasów, że „ludzkie możliwości poznawcze są nieprzezwyciężalne znikome” – i ma Pan w tym absolutnie rację. Przyznaję rację, ale jednocześnie muszę się od razu zastrzec, a może i przeciw tym sformułowaniom dość zasadniczo buntować. Dlatego, że z Pańskich zdań można by odnieść wrażenie, iż „Taniec Koperwasów” to jakiś, uchowaj Boże, traktat teoriopoznawczy, jeśli już by nie fenomenologiczno-hermeneutyczny. Otóż, jak to Pan doskonale wie, nic podobnego. Mnie w moim pisaniu chodziło o dużo mniej. Chodziło tylko o przekonanie, że „ludzkie możliwości poznawcze są nieprzezwyciężalne znikome” – tak, ale przede wszystkim w kwestiach takich, jak tak zwana ludzka dusza i ludzkie sumienie.

  Jak już to powiedziałem, chodziło także o coś więcej – o nie sięganie tam, do sumienia i do ludzkiej duszy – a już, broń Boże, do jakiegokolwiek i czyjegokolwiek sądzenia. Taka jest, w istocie dość banalna, w książce myśl, powtarzająca te przez dwa tysiące lat dobiegające do nas słowa: „Któż mnie uczynił waszym sędzią?” Chodziło o skromne pokazanie, jak ów chłopiec uczył się, by tego nie robić. By unikać tego pamiętając, że nawet Jezus nie chciał się podjąć tej roli, zostawiając ją Komuś jeszcze innemu.

  A więc jest w „Tańcu Koperwasów” nie tyle „ukryta, z pewnością niezamierzona i może w ogóle nieświadoma weryfikacja przeświadczenia, że ludzkie możliwości poznawcze są nieprzezwyciężalnie znikome”, co raczej dość świadoma, od początku do końca obecna myśl oraz obudowywana także wokół niej fabuła. Raczej z tym mamy w Tańcu… do czynienia. Z tym, że nie powinniśmy próbować, nie mamy prawa tam, w dusze i sumienia zaglądać.

  Moim zamiarem było – teraz to widzę wyraźniej, niż wtedy, gdy rzecz pisałem – powiedzieć, ze można i należy mówić ludziom, co jest dobre, a co złe, ale niekoniecznie ich osądzać. Bowiem – i tu jest miejsce na owe kongenialne rozróżnienie z nauki, misji, którą wziął na siebie Kościół – ludzie są dobrzy choć słabi, zaś właśnie poprzez tę słabość ich uczynki mogą być i jak wiemy, bywają złe. Łatwość osądu – gotowość do osądu – to kardynalne błędy dwóch postaci „Tańca Koperwasów” – księdza Brachlewskiego i… Marty. Ksiądz Brachlewski wygłasza na pogrzebie bliźniaków tyradę, która wszystkich zebranych tam w bólu, poharatanych wojną, zupełnie zaskakuje. I jak ją wygłasza, z jakich pozycji. On jest ponad owieczkami, i z góry ich karci – i nawet, obrażając się na nich i śpiewając suplikacje nie zdaje sobie sprawy, że te posługując się w swoich ocenach liczba mnogą – wskazuje w ten sposób, że w liczbie grzeszników jest także i on: „Przed oczy Twoje, Panie, winy nasze składamy / A karanie, które za nie odbieramy, przyrównywamy…” – śpiewa, ale jednocześnie odjeżdża od żałobników, zostawia ich na cmentarzu. To grzech księdza, któremu się wydaje, że jest ponad owieczkami. To grzech tak naprawdę pychy, to jest jego „ukryta, z pewnością niezamierzona i może w ogóle nieświadoma” postawa. To trochę się potem zmienia, przynajmniej werbalnie – na tyle, na ile w dość krótkim czasie opowieści może się zmienić – bo w rozmowie z Martą ta absolutna pewność zostaje trochę nadłamana. I po wielu słowach ów ksiądz mówi: Tak to na tym świecie jest. Bo to tylko jest ten świat. I możemy jedynie prosić o wybaczenie. I Boga, i ludzi. Nic innego nie da się zrobić.

  Ksiądz wreszcie mówi tak, jakby sobie w końcu przypomniał, jak brzmią ostatnie słowa tych jego ulubionych suplikacji: „Oto nas masz, korzących się Tobie, Wszechmogący Boże / Jeżeli miłosierdziem nie odpuścisz, sprawiedliwość słusznie nas zagubić może”. Moim, nie najważniejszym jednak zamiarem było przekazać czy może tylko podsunąć, przypomnieć myśl, ze owi księża powinni po pierwsze być ze swoimi owieczkami na dobre i na złe, jak ów ksiądz w „Pamiętniku wiejskiego proboszcza” – ale nie być ponad nimi czy obok nich – jak jest Brachlewski, jak sytuuje się także ze swoim moralizatorstwem Marta, a w końcu i Ciocia Gienia – która uzurpuje sobie miejsce poza prawem, na owej symbolicznej pierwszomajowej trybunie w Kwidzyniu, oczywiście razem z partyjnymi i, przecież nie ni stąd, ni zowąd, z księdzem. Grzechem księdza w mojej książeczce – tak przynajmniej rzecz wygląda w zamiarze – jest, że myśli o sobie jako o kimś, kto jest ponad – i że, gdy ludzie nie chcą od razu robić tego, czego by on sobie życzył – że się na nich obraża (przede wszystkim na Gienię), zapominając, że jego miejsce i rola są zupełnie inne. O tym, że są od grzechu i od bycia wśród wiernych, a nie ponad nimi, mówi najdosadniej jeden z bohaterów, Aloch: „Są od tego, jak dupa od srania” – i w tej wypowiedzi nie tyle chodziło autorowi o epatowanie czy szokowanie dosadnością co jednak o świadomość, że oni, kapłani, są od rzeczy brudnych. Że ich miejsce to anus mundi, tam, gdzie znajdują się ci, którzy „upadli najniżej Skąd już upaść trudno / Bo tylko umarli mają swe miejsce pod tą ścianą płaczu” – by posłużyć się cytatem z wiersza Grochowiaka.

  To jest jakoś czytelne. Może za mało, może nie do końca wyraźne, ale jednak. To, że owe postaci – ksiądz, Marta, Ciocia Gienia – nie są fair. Nie jest w porządku żadna z nich – a ocalenie jest tylko w dwóch – w Alochu i Sabinie. W listach czytelniczych oni zawsze, ta umordowana życiem para małżeńska wysuwa się na plan pierwszy… a ja teraz widzę wyraźnie, że jest to, owa dobroć i współczucie, ich wspólna cecha, która ich na dobre i złe połączyła. Na sakramentalne „I Cię nie opuszczę aż do śmierci”. Oczywiście dobroć ograniczona, w ilości osiągalnej dla człowieka. Taką samą postacią jest oczywiście Kazik Krupniak – ale to, mam nadzieję, jest już zupełnie wyraźnie widoczne.

  Bałem się tego wątku. Nie dlatego, abym obawiał się posądzenia o antyklerykalizm (to czasem komplement), ale dlatego, że za wszelką cenę chciałem ominąć niebezpieczeństwo moralizatorstwa – bo przecież wtedy także i autor, i jego porte parole Medard, ten skołowany chłopiec, który w tej książce, wychodząc z krainy niewinności, z paradyzu dzieciństwa, wchodzi powoli „na trudną drogę dobra i zła” – bo wtedy także oni znaleźliby się po tamtej stronie. Tam, gdzie siedzą, zadowoleni z siebie i przy pełnym stole ksiądz Brachlewski, Ciocia Gienia i, niestety, także Marta. Ten chłopiec, narrator, chciał tego za wszelką cenę uniknąć – ale nie wie, nawet nie wie jeszcze dziś, czy to mu się powiodło i czy zawsze się to udaje.

  Tak naprawdę, jak Pan to przecież wie i widzi, nic nowego. Ten sam, ciągle ten sam stary spór o grzech i ludzką wolność. „To grzech pierwszych rodziców. I wolność. Którą obdarował nas Bóg” – mówi ksiądz Brachlewski w czasie owej ostatniej wieczerzy. Nie wiem, nie mnie sądzić, na ile to się autorowi udało, ale starałem się to przeprowadzić na moje możliwości konsekwentnie. Dziś, dzięki Pańskiej uwadze, Pańskiej dialogowej recenzji widzę, że można to było zrobić jeszcze bardziej precyzyjnie – i może wyszłoby także lepiej. Ale cóż, człowiek jest ułomny – zaś ten proces, wychodzenia z niedoskonałości, ma wpisaną w siebie nieskończoność. Ta książka, z autorskiego punktu widzenia, także w obrębie tego procesu, w samym jego czarnym wnętrzu jak najbardziej się znajduje. I pewnie dlatego my wszyscy, że wyrażę się nieco górnolotnie, jeszcze tu żyjemy. Bo jak mówi znane i chyba przytaczane w książeczce porzekadło: „Dobrych Bóg zabrał do siebie, a złych jeszcze tu pozostawił. Aby miel czas się poprawić”. Dlatego może z tego świata odejść musiał Kazik Krupniak – jak Judasz, który jako jedyny z Dwunastu rozpaczał, bo zrozumiał, że znalazł się w pułapce. Zaś inni założyli Kościół.

  To Pańskie zdanie, uwaga o ograniczeniach poznawczych, wywołała jeszcze inne myśli. Dotyczące samej istoty powieści. Tego, o czym ona mówi oraz co mówi. Co mówi sama sobą, samym swoim istnieniem. Otóż, Panie Henryku, w tym samym czasie, gdy chodząc tam i sam tyle rozmyślałem o Pańskim tekście, zdarzyła mi się rzecz tyleż przypadkowa, co i znamienna. Oczywiście, nie ma w sferze ducha przypadków – myśli i motywy przyklejają się do nas, do naszego głównego trzpienia (do kołka, który każdy w sobie ma, którym każdy jest) jak żelastwo do magnesu – i naszym zadaniem jest albo pozbyć się tego balastu, albo spróbować powygrzebywać z tego śmietnika jakieś elementy, duperele, części, które „jeszcze mogą się do czegoś przydać…” Otóż w tych samych dniach nabyłem książkę Emilly Brontë „Wuthering Heights”, wraz z kasetą, na której współpracujący z BBC aktorzy nagrali powieść w formie słuchowiska. Piszę tu tytuł powieści po angielsku z czystego snobizmu – bo nie znam tego języka ni w ząb, zaś wszystko to zakupiłem jako materiały pomocnicze do nauki dla mojego syna. Książkę czytałem wiele lat temu, jako młodziutki chłopak. Oczywiście czytałem w przekładzie – i mimo upływu lat coś tam jeszcze z niej pamiętam… Właśnie jakieś omiatane wiatrem wzgórze, na nim bodajże drewniany dom, spowity mrokiem, a raczej „zasadniczo”, „bynajmniej” nocą, dom ze sczerniałych desek, z palącym się w oknie światłem – i pamiętam uczucia bohaterów czy raczej fakt, że byli oni przez te uczucia miotani, jakby byli bezsilnymi, oderwanymi od tego domu deszczułkami, listkami rzuconymi w północne, bezlitosne wichry. Pozostało mi jeszcze wrażenie, że ten świat jest czarno-biały – jak potem Grek Zorba czy Matka Joanna od Aniołów. To wszystko – to tyle, czy może aż tyle. Teraz, gdy patrzyłem bezmyślnie na układające się w angielskie słowa litery, czułem, że ten świat, w swojej prawdzie, jest i pozostanie dla mnie na zawsze zamknięty – i przyznam się, że przez chwilę poczułem zimne skrzydło jakiegoś rodzaju rozpaczy – ale tylko przez chwilkę, bo przecież wszystko toczyło się szybko, bo siedzieliśmy w kuchni, popijali herbatę i zagryzali przyniesionym z imienin teściowej ciastem… Ale wtedy zdarzyła się rzecz następna, już na pewno nie przypadkowa, bo należąca do tego samego łańcucha – otóż mój Piotrek włączył magnetofon. Z tym słuchowiskiem.

  Wiele lat wcześniej, gdy byłem na „robotach” w Niemczech, miałem już taki moment. Takie doświadczenie, które – co tu dużo mówić – zwala mnie od czasu do czasu z nóg. Otóż wtedy, w Moguncji, wróciwszy z pracy, wszedłem pod prysznic, nastawiwszy sobie wcześniej radio. Odtwarzano koncert Rachmaninowa, nastawiłem go dość głośno, żeby choć trochę słyszeć przez szum wody. Ale koncert się skończył i radio zaczęło gadać. Nie wyłączałem, nie przełączałem, bo przecież siedziałem pod prysznicem. I siedząc pod prysznicem nagle usłyszałem, że ktoś mówi, oczywiście po niemiecku, ale jakoś inaczej. I było to tak wyraźne, ta różnica między niemczyzną wcześniejszą, nadreńską a tą, że nie sposób byłoby to przeoczyć. Prze-uszyć. Ale to była w tym mówieniu rzecz wtórna, ta oczywista różnica – bo już po chwili zdałem sobie sprawę, iż dużo ważniejsze jest nie to co, ale jak mówi. Szybko wyłączyłem prysznic i zacząłem dokładnie nasłuchiwać. Zacząłem słuchać już w czystości. I to nie tylko ciała, ale i ducha – bo ten tekst, który leciał z radia nakłaniał mnie, nachylał i zginał ku czystości – ku innej, duchowej. Przyznam się, że słuchałem oniemiały. Nigdy nie słyszałem takiej niemczyzny. A co było w tym najdziwniejsze, to fakt, ze nie wszystko z niej rozumiałem – a nawet mogę powiedzieć, ze rozumiałem bardzo niewiele. Bo znam język ze szkoły i znam kolokwialny, jednak nie żaden Hochdeutsch, żaden literacki. Ale czułem mimo to, że dzieje się coś ważnego – i słuchałem z zapartym tchem, nie wierząc, że po niemiecku można tak mówić. Że on może tak brzmieć. To było coś tak pięknego, tak męskiego w swym tonie i jednocześnie tak ezoterycznego, że nie sposób, aby nawet ktoś z drewnianym uchem tego nie usłyszał.

  Aktor przestał czytać, zaległa cisza. Po chwili spiker podał krótką informację: „Wysłuchaliście państwo Wstępu, Rozmowy w teatrze i Prologu z Fausta, w wykonaniu takiego-to-a-takiego aktora”.

  Teraz, równie niespodziewanie, dopadło mnie to za pomocą zupełnie mi obcej angielszczyzny. Słuchałem tych niezrozumiałych zdań jak ministrant łaciny, wyłapując tylko ich brzmienie, ton, długość frazy, intonację. Głos aktora drżał czy może raczej wibrował – ale wibrował uczuciem nie jego, ale Heathcliffa, uczuciem zapisanym przez Emilly Brontë – uczuciem tyleż zapożyczonym, co i odnowionym, obudzonym przez głos, za pomocą głosu i kunsztu aktora – i ja, który już tak niewiele z tej książki pamiętam, znów poczułem powiew tamtych gorączek i chłodów, tamtej pasji i jakiegoś, dość beznadziejnego, wystukiwania, akcentowania. Atakowania zdań, które jakby miały, jakby im zarzucano, jakby same z siebie mogłyby, gdyby potrafiły coś w tamtej fatalnej historii zmienić. Nie wiem, co się autorce udało, jak bym to dzisiaj czytał i jak zrozumiał, ale wtedy kilka dni temu – słuchając głosu tych aktorów zrozumiałem, że na pewno udało jej się jedno. Oddać, zamknąć w słowach żar tamtych uczuć. Własnych, cudzych bądź wymyślonych – nieważne. Nie takie znów ważne, jakby się to na pierwszy rzut oka wydawało. I siedząc w kuchni, patrząc na ciastko teściowej, spuściłem wzrok i schowałem ręce pod stół – i tam, pod tym stołem, mocno je na sobie, jedna na drugiej, zacisnąłem. Jedna na drugiej, by od nich zaczynając napiąć wszystkie swoje mięsnie, całe ciało tak, tak je uszczelnić, by nic się ze mnie nie wyśliznęło. By nic nie wymknęło, nie wywaliło się na zewnątrz i aby nikt nie zauważył, co się w tym momencie tak naprawdę ze mną dzieje. Aby nikt nie poczuł się zażenowany, że oto ja, stary i dorosły chłop, słuchający języka z którego tyle mi, co z tureckiego kazania, cały boje się i drżę. Boje się ich lękami, drżę jak Heathcliff patrzący z daleka na swoją ukochaną, gotów zabić i spłonąć w sekundzie jak żałośnie cienkie listki magnezu – po którym spadnie na podłogę odrobinka popiołu, zaraz wtartego w tę podłogę byle czyim obcasem.

  Tak to było z tym przypadkowym doznaniem. Dzięki któremu chyba lepiej zrozumiałem, że to, co w literaturze czasem jednak udaje się zawrzeć, to owa jakiegoś rodzaju jednak prawda, zamknięta w tym, co językoznawcy nazywają niedystynktywnymi cechami języka. I zrozumiałem, że w literaturze ma to olbrzymie znaczenie. Że to, co pozornie i dla zwykłego porozumiewania się nie gra większej roli, to w literaturze potrafi być najważniejsze – i unieść znaczenia, których prawie nie przeczuwamy. Pan wie to doskonale, Pan pisał mi w liście z humorem o tych, którzy żartują sobie, gdy Pan mówi, że literatura składa się z przecinków i kropek – czyli z rytmu, z intonacji, zaś treści, bardzo różne w różnych epokach i krajach, to rzecz do pewnego stopnia drugorzędna. Bo to, co warte zatrzymania i ocalenia, to owa trawiące ludzi gorączka, pasja, liryzm, który bezbłędnie odczytujemy zawsze i wszędzie, gdziekolwiek się na niego natkniemy – i niemal bez względu na to, jak daleko zaszliśmy z tym swoim tak zwanym poziomem. Niech no wiejski organista zawoła ze swego miejsca „Rzekł Pan do pana mego łaskawym swym głosem / Siądź mi przy boku prawym” – a już ta zawinięta w chustę kobieta będzie wiedziała, że oto jest język, fraza, choć równie niezrozumiała jak ta łacińska, którą przemawia tu do nas jakiś Bóg. Jak owa niemczyzna Goethego, która niemal nas przekonuje, niemal potrafi przekonać, że jeśli Bóg mówi, to musi to być po niemiecku – bo tylko w tym języku zdania potrafią brzmieć tak czysto, wyraźnie i pięknie.

  Trzeba mi raz jeszcze wrócić do Pańskich uwag o ograniczeniach poznawczych, które nie tylko w przypadku „Tańca Koperwasów” dotykają samej istoty powieści. Oraz do tego, o czym ona mówi poprzez to, że po prostu została napisana i że jest. Że istnieje. Zanim jednak spróbuję to zrobić, muszę na chwilę zanurzyć się troszkę w „byłoje”. W lata, które minęły – a może i nie tak całkiem minęły. Nie minęły, bo są w nas. Ułożone głębiej, przyciśnięte następnymi warstwami, dezynfekowane zdrowymi poglądami o potrzebie odcięcia się. Pozostawione z tyłu w radosnym marszu ku.

  Lata osiemdziesiąte. Wie Pan, gdy w stanie wojennym chodziłem po ulicach poszarzałego Lublina czy włóczyłem się po innych kątach rozpaczliwie smutnej, bardziej niż kiedykolwiek beznadziejnej Polski, gdy patrzyłem na to wszystko dokoła, na nieobecne twarze ludzi, w których zabito nadzieję, powtarzałem sobie w kółko jedno i to samo słowo: Nie.

  „Nie, nie i nie. Nie i jeszcze raz nie. Nie uda się, ze mną im się to nie uda. Nie pozwolę, aby jakiś gnój z moskiewskiego nadania złamał mi kręgosłup. Żeby ze mną wygrał”. Dlatego, w zwykłym geście sprzeciwu, pojechałem na strajk do Świdnika. I dlatego potem, przez wszystkie lata siedziałem w zatęchłej piwnicy. Nie dla kalkulowanej już wówczas kariery. Nie z żadnej woli mocy czy nawet dla patriotycznych powinności. Nie. Z czegoś o wiele prostszego. Tak. Z przekonania, że chodzi tu o moje być albo nie być. Tak, to była najprostsza, jakie mogą istnieć, reakcja. Reakcja na akcję, na bodziec. Na akcję ZOMO w Puławach, w FSC, w kopalni „Piast”. Było to zachowanie równie prostackie, jak oddychanie. Ale w miarę, jak trwało – bo ciągle przecież trwało to wszystko na zewnątrz – zdawałem sobie sprawę, że nie sposób robić tylko tyle i na tym się zatrzymać. Że trzeba czegoś więcej. Czegoś, co mi to wszystko z jednej strony po prostu zapisze, a z drugiej uporządkuje. Ta potrzeba była równie silna, jak tamten bunt. I właśnie wtedy zacząłem robić różne notatki do tego, co potem zebrało się na tytuł „Cztery dni Łazarza”.

  Chodząc tedy po swojej powierzchni powtarzałem sobie nieraz słowa Borowskiego: „Poeta to ktoś, kto zawsze mówi Nie”. „Nie” tym bardziej stanowcze, że widziałem, jak coraz więcej osób zaczyna się przyzwyczajać do tej nowo–starej niewoli. Rozważać jej „za” i „przeciw”, widzieć jej konieczność, a nawet plusy. Oto nowa okupacja – oto zbliżał się wreszcie rok tysięczny dziewięćsetny osiemdziesiąty czwarty. Powtarzałem to sobie codziennie i w każdej chwili, gdy z jakichś powodów, ze zmęczenia, zachciewało mi się o tym zapomnieć. I równie instynktownie, jak najszybciej, sięgałem po sprawdzoną pod wszystkimi zaborami formułę ratunku. Szukałem też jakichś, jak wtedy wszyscy, korzeni. Punktu zaczepienia, zakotwiczenia – bo czuliśmy się odcięci, wyrwani, potraktowani jak bydło które nie ma własnej świadomości i nie zasługuje na to, by o sobie decydowało. Któremu wszystko, co się należy, to obuchem w łeb i przywołanie do porządku. „Porządek panuje w Warszawie”. Bo jeśli nie, to wiadomo. Bydło, które winno podziękować, że je po gardle tylko łaskotano.

  Tak potraktowani szukaliśmy wszystkiego, co by nam przywracało ludzką twarz. Męczyliśmy oczy małymi literkami podziemnych wydawnictw. Wyławialiśmy każdy numer „Tygodnika Powszechnego”, każde „W drodze” lub jakieś dziwne, dziś już nie istniejące gazetki. Z pozytywistycznymi tytułami i winietkami identycznymi jak te, które ukazywały się w Królestwie po upadku powstania. Pamiętam jedną z nich, „Powściągliwość i Praca”, dodawaną do paczek z bibułą, wraz z kolejnym komunikatem z Konferencji Episkopatu… Długa i osobna historia. Dość powiedzieć, że znów chodziłem do biblioteki czytać Mochnackiego, znów stali mi się bliscy Baczyński, Gajcy, Stroiński. I ten młodziutki chłopaczek, rozstrzelany przez Niemców z zagipsowanymi ustami. Te dwadzieścia jeden lat Andrzeja Trzebińskiego. I Andrzej Bursa: „Wszystkim tym, którzy stanęli kiedyś przerażeni martwa perspektywą swojej młodości”. Wiedziałem, że choć bez śmierci, to także z moim pokoleniem po raz kolejny w dziejach Historia obchodzi się tak samo, jak obeszła się z rotmistrzem Pileckim czy porucznikiem Siwcem, pierwszym z ponad trzystu rozstrzelanych po 1944 roku na lubelskim Zamku. Nie – to nie żadna Historia, nie mówmy o Historii. Można i trzeba wskazać ludzi, którzy to zrobili – widywaliśmy ich na ekranach telewizorów. Patrzyłem na nich, choć nie chciałem. A chodząc ulicami Lublina, tej kolebki dzisiejszego niewolnictwa, obracałem w sobie na wszystkie strony słowa, które potem znalazły się w mojej pierwszej książce: „Jesteśmy szarym mrowiem, plemieniem ze złamanymi spojrzeniami, zdeformowaną twarzą i chorobliwie podkrążonymi oczyma… ale przecież żyjemy – i żyjemy tak od lat, przyzwyczajając się, zrastając z druga powłoką, traktując ją jak naturalną. Nie ma w nas wzlotów i upadków, życie dawno utraciło jakąkolwiek barwę, radość i śmiech – i jest tylko mozolne przeżuwanie dni, posuwanie się krętym korytarzem ślepego kreta. Skarlenie myśli jest naszym udziałem, popiół naszym powietrzem, lęk i obojętność strawą”.

  Wiedziałem to, czułem tak, zapisywałem – a zapisując miałem świadomość i nadzieję, że dokonuję, że podjąłem małą próbę własnego ocalenia. Decyzja pisania jest złożona. Jest w niej między innymi wola, potrzeba i upór, by robić to wbrew wszystkiemu i wszystkim. Jak mówi Herbert: „Intelektualista jest po to, żeby myślał sam na własny rachunek, nawet przeciwko wszystkim, za to jest opłacany albo bity, wszystko jedno, to jest jego psi obowiązek – klerka”. Więc, dzień po dniu, karteczka po karteczce, zdanie po innym, często podsłuchanym czy zasłyszanym zdaniu. I układałem to w sceny, w dialogi, potem w rozdziały – aż powoli zaczęła mi na powierzchnię papieru wynurzać się książka. Książka, która od samego początku, z założenia i w pełnej świadomości była próbą wyjścia z bezczynnego trwania z dnia na dzień – a jednocześnie próbą opisu tych kubłów gnojówki, którą po raz kolejny zalewano nasze mózgi.

  Dlaczego to w tym liście do Pana przywołuję? Z prostego powodu. By powtórzyć pewną oczywistość. Że pisząc porządkujemy świat, układamy go i hierarchizujemy – że wprowadzamy w ten świat pewien system wartości, a także inne, nie uświadamiane sobie wcześniej elementy. Nie uświadamiane, bo leżące na powierzchni, będące zbyt blisko oczu, brane przez czytelnika jako oczywista oczywistość. O której się wręcz nie mówi, nie ma takiej potrzeby. Rozumiem więc chyba, dlaczego także Pan o tym w swoim tekście nie wspomina. Tak, to niewątpliwie zbędne, zwracanie czytelniczej uwagi na rzeczy tak podstawowe, mogę je jednak tu przypomnieć ja. Gdy już, ryzykując zarzut o kabotynizm, zdecydowałem się wziąć udział w rozmowie o własnej książce i jej możliwościach poznawczych. Że powieść z samej swojej natury, a także wtedy, gdy zajmuje się granicami poznania i dochodzi do banalnego w istocie przeświadczenia, że niewiele może – że także wtedy jest, choćby artystycznym, poznaniem. Rozpoznaje sytuację i widzi, że nie jest w stanie do końca czegokolwiek pewnego powiedzieć. Więc jest oczywiście paradoksem, konstrukcją samą w sobie sprzeczną. Tak samo, jak z ukrycia patronujące „Tańcowi Koperwasów” zdanie Sokratesa.

  Napisał Pan w swym tekście wiele pięknych zdań o języku. I słusznie – bo język jest w Koperwasach… tym, co w tej opowieści najlepsze. Mogę tak bez zażenowania i zarozumiałości powiedzieć z bardzo prostego względu. Bo ten język nie jest mój. To język, którym mówiła do nas, dzieci, moja matka. Język zarówno prosty, jak i konkretny, realistyczny, a przy tym pełen ciepłego, dość ciepłego humoru. To język, którym w literaturze mówi Płatonow i Szukszyn, a przed nimi przede wszystkim Colas Breugnon.

  Gdy zaczynałem pisać Taniec…, gadając z kimś u mnie w domu i się śmiejąc, gdy zapisałem siedząc przy stole kuchennym to pierwsze zdanie: „Ciotka Gienia umierała wiele razy” – to przede wszystkim się śmialiśmy. Tak samo, jak śmieje się moja matka, gdy opowiada różne historyjki, dotyczące zawsze konkretnych ludzi. Więc my też się śmialiśmy: moja przyjaciółka Longina, muza dość dużawa, mój Tomek, który przyniósł ze szkoły nazwisko Koperwas i najmłodszy syn – a mnie się chciało o tym pleść, pleść i pleść. O tej całej familii, o dzieciństwie, nieustannych podróżach do ciotki, przesiadkach i oczekiwaniach na swój pociąg… Wyplatać dyrdymały, mitologizować, przypominać, śmiać się z ich prostych a tak niewiarygodnych przygód. Z wydarzeń, o których słyszałem no, może nie jak Frycek na wiejskich zabawach, ale w zimowe wieczory przy skubaniu pierza albo po prostu, właśnie z ust matki, przy której siadaliśmy wianuszkiem, a ona rozpoczynała:

  „No. To teraz wam opowiem, jak to było z Małym Gieniutkiem, mężem Elżuni. Co to go sobie przyprowadziła z Dąbrowicy. Bo ona go przyprowadziła prawie jak krowę. Brakło tylko sznurka. A ten szedł jak w studnię. Z tej miłości. I tak chodził za nią, jak ciele, całe życie. Ale, jak się okazało, też do czasu.
  My, nasza rodzina jesteśmy z tych, których to nazywają kochliwymi. Kobiety zachodzą w ciążę od pierwszego razu. Wystarczy, że się chłop dotknie, a ta już z brzuchem. A oni, nasze chłopy, też mocno płodne. Niech no który spodnie przez szczyt łóżka przewiesi, a ta ma już zasiane… Więc się kochali – i co rok był prorok.
  Ona w nim może to jakby kochała się mniej, ale on poza nią świata nie widział…
A teraz zobaczcie, jak się im odmieniło. Jakby im prawie odebrało rozum – nie mogą na siebie przepatrzeć”.

  Więc to jest z grubsza ten gatunek. Ten rodzaj improwizacji, to wyplatanie opowieści z długiej chwili – w istocie łatwe, gdy się w to wejdzie i wywija jak widełkami. To podstawa literatury. Gadać raz za razem, raz za razem, nie tracąc rytmu i nie komplikując roboty tym, którzy te snopki odbierają… Taka rustykalna, chłopska metafora pisarstwa… A potem pozostaje już tylko dbałość, by tego gadania nie zgubić – i wymyślić kawałek historyjki, która da się opowiedzieć i z której wyjdzie na wierzch jakaś, o której nigdy nie myśleliśmy, prawda. Prawda dziwna, ale – prawdziwna. Bo ona tam sobie siedzi. Nie wiemy o niej, ale gdy się już tym zajmiemy, to zobaczymy, że jednak na dnie tych słów jest.

  Więc na początku Koperwasów… było tylko jedno zdanie. Potem słowo-nazwisko: Koperwas. Z którego to nazwiska–klucza wszystko wyrasta. W którym, jak w ziarnie, zamknięty jest cały ten świat. Który, gdyby go podlewać, podpierać i dbać, rozrósłby się na trzysta, czterysta stron. Tak, to dość ryzykowne: zakopać klucz i go podlewać czekając, co się stanie. A jednak daje się to zrobić. Mógłby się ten świat kluczowy rozróść – gdyby nie to, że jakoś człowiek boi się, że a gadanina straci rozpęd. Że utknie gdzieś po drodze, skręci, oklapnie przemądrzałym zakalcem. Więc instynktownie czyści się zdania i spieszy, by skończyć. Aby nie nagadać za dużo, na słuchaczy zanudzenie.

  To wszystko słyszałem i wiem od matki – niczym tamci, dworscy, od swojej niani. Moją zasługą jest jedynie to, że ów język zapamiętałem. Ale zasługą zgoła pozorną. Albowiem, by go zapamiętać, potrzebowałem daru słuchu – czyli znów czegoś, co dostałem z zewnątrz, od losu czy rodziców.

  Oczywiście, ze szkoły wiem, jaką ów język, ma wartość. Czytywałem podobne ciągi w periodyku Myśliwskiego. Teraz zadaniem było jedynie pilnować, by tego nie zepsuć. By nie wkradły się tam słowa durne, nadęte, źle brzmiące i, tym samym, wnoszące z sobą nieprawdę. Dlatego też wiedziałem, pisząc „Taniec Koperwasów”, że jeśli tego dopilnuje, to o resztę nie musze się martwić. Że jeśli powiem prawdę, choćby i wymyśloną, to będzie w niej i prostota, i – są na to takie szanse – piękno. To była cała moja – jak Pan to ujął – „destylacja”.

  Ów najmędrszy spośród ludzi cały czas tam w kuchni Koperwasów jest… Jest tam jako archetyp ludzi prostych, bez wykształcenia, ale inteligentnych. Którzy całe życie mówią po swojemu, widzą świat po swojemu i używają do jego opisu swoich kategorii. Więc on tam stał jak anioł stróż. Pilnujący, by mówić tylko to, co da się powiedzieć – i w sposób jak najprostszy. Jak najbardziej wnikający w rzeczy. Przylegający do szpar jak celofan do kanapki.

  Pan to nazwał „przejrzystością językową”. Prostotą, za którą i tak, jak wiemy, kryje się niesłychana komplikacja. Darujmy sobie udziwniania języka – bo naprawdę wystarcza, że wszystko inne jest i tak wystarczająco skomplikowane. Stąd, z tego się bierze decyzja prostoty. Ograniczenia, wyrzucania tak, jak to ma się we wzorcach. W tamtych dialogach. Także w Biblii, u Czechowa, czasem Maupassanta. Nasze uczucia są proste, nasze myśli jeszcze bardziej, wszystko daje się i powinno się zredukować – bo i tak pozostanie nieodgadnione. Więc dobrze byłoby umieć mówić tak prosto. Tak, jak to jest sformułowane bodajże w przypadku Jakuba. Cały życiorys, w tych dwóch zdaniach: „I żył Jakub lat sześćset czterdzieści i siedm. I umarł, syt życia”. To cały program, to cel i sens, napisany na koniec. Pan to, ten skromny cel, próbowany na małym poletku, odebrał i opisał – że także o to tu chodziło.

  Tak więc, Panie Henryku, słusznie Pan mówi o nieprzezwyciężalnie znikomych możliwościach poznania. One są – i są morderczo grube, nie do przeskoczenia i jeszcze posiadające tę cechę, że także w momencie – jeśli w ogóle udaje nam się poszerzyć – poszerzymy, rozjaśnimy pole przez nas poznane, to jednocześnie powiększymy też obszar ciemny. Tajemniczy, mroczny, nieosiągalny. Stworzymy go – stwarzamy sami, w każdym akcie poznania – bo zawsze proporcje pomiędzy znanym a nieznanym pozostają te same – jakby Tajemnica czy Bóg czy Absolut pokpiwał sobie z nas i naszych wysiłków. Tak jest ze światem widzialnym, tak z niewidzialnym – i tak samo z człowiekiem. I doprawdy niech tak pozostanie – bo niczego i nikogo bardziej nie należy się bać niż tych, którzy chcą tę tajemnice zlikwidować. Ale w sztuce… W sztuce dzieje się, moim zdaniem, coś jeszcze innego. Otóż świat przedstawiony w takim utworku, jak „Taniec Koperwasów”, ma swoje świadomie niedookreślone miejsca. Jak Pan słusznie zauważył, nie ma możliwości pełnego poznania ani tam pokazanych ludzi, ani tego chłopca – ani nawet owego dzisiejszego narratora-bohatera. Oni są wszyscy częściowi. I ten utwór jest częściowo wynurzonym z ciemności, zaś w dużej części w ciemnościach pozostaje. Ale pewna jego część jest całkowicie jasna. Wyraźna, uchwytna i niemal zupełnie mierzalna. Bo zawarta w czymś takim, jak język.

  Więc, jak Pan widzi, chce się z Panem trochę w tej kwestii nie zgodzić. Bo powieść, i to każda, nawet ta w całości poświęcona jakimś celom epistemologicznym, jest – przynajmniej w tym względzie – zwycięska. I to nawet wtedy, gdy mówi o niemożnościach. Jest taka poprzez sam fakt mówienia, poprzez zawarcie tego swojego wątpienia w języku. Tak samo, mam nadzieję, jest w jakimś stopniu z „Tańcem Koperwasów”. Tak, ma Pan całkowicie rację, gdy pisze, że proces poznawczy, który dotyczy tyleż przedstawionego w opowieści świata, co poszczególnych postaci, łącznie z narratorem i autorem, w żadnym przypadku nie jest finalizowany. Jest to rzeczywiście świadome i programowe. Jednak choć pewne, że sprawy nie dadzą się może nigdy (moim skromnym zdaniem nigdy) rozstrzygnąć, to jednak powieść ma szanse być jakimś, choćby na trochę innym polu, zwycięstwem. Jest opowieść przeciwstawieniem tamtej niemożności pewnego porządku własnego – porządku kompozycji, budowania postaci, porządku ducha pozostającego w jakimś, w miarę uładzonym stanie. Ale przede wszystkim jest lirycznym zapisem stanu tego ducha – który właśnie jako taki jest rozpoznawalny i dla którego (tak mi się wydaje) czytelnik po książkę sięga.

  Nie chciałbym popadać w jakieś, dość niejasne koncepcje, zahaczające czasem o narodowe i wątpliwe mistycyzmy, ale w jakimś stopniu skłonny byłbym przyznać rację tym, którzy sądzą, że każdy język, będący przecież najpierw zbiorem dźwięków, wskazuje w swej odrębności na inny aspekt nieodgadnionej w swej istocie rzeczywistości. Będąc odzwierciedleniem, ludzkim ekwiwalentem rzeczywistości, zahacza ją zawsze z troszkę innej strony. Przeczytajmy kawałek Dostojewskiego w przekładzie i przeczytajmy go w oryginale – czy aby na pewno mówi ta proza w obydwu przypadkach o tym samym?!…

  Każda powieść zawiera w sobie większe czy mniejsze historyjki, trochę realiów, sporo rzeczy wymyślonych i jeszcze inne, różne i z różnych światów odpadki. Ot, takie tam szumy, zlepy, ciągi. Niewarte uwagi. I pozostanie to wszystko takie, na zawsze funta kłaków niewarte, jeśli nie zostało wypowiedziane z artyzmem. Bo nie polemika z księżmi, nie jakaś tam, choćby i najlepsza, publicystyka czy esej są istota literatury i najwyższym, dojmującym i zwalającym twórców z nóg pragnieniem. To, co ich pociąga i kusi, niczym tamta Lorelai, za co oddaliby rękę a czasem nawet i duszę, to owo błyszczące gdzieś na horyzoncie – jak w „Śmierci w Wenecji” – czy w czarnej magmie słów piękno. Nie mądrość, nie prawda, przecież nie zaszczyty czy tak zwane pozycje są owym nieosiągalnym dla śmiertelnika celem. Tamto wszystko daje się osiągnąć dość łatwo – i widzimy często, jak łatwo. Ale piękno… „Gdyż piękno, Fajdrosie, tylko piękno jest boskie i widzialne zarazem i w ten sposób jest więc droga zmysłowości”… ten stary duchowy spryciarz dobrze wiedział, gdzie są poukrywane najbardziej smakowite kąski… I wiedział, ze może na nie czasem zasłużyć przede wszystkim artysta, między innymi pisarz, ów „opowiadający, ów cichy zaklinacz imperfektum”…

  Piękno. Jak mówi o tym inny gość z Niemiec: Piękno jest bowiem jedynie przerażenia początkiem, które potrafimy jeszcze znosić, bo ono gardzi łaskawie naszym unicestwieniem… Jeśli więc w moim „Tańcu Koperwasów” nie ma choć najmniejszego odblasku, najdrobniejszego ziarenka tamtego wielkiego piękna, to cała moja robota, cały wysiłek na nic.

  Kończę ten długi list. Nigdy chyba dłuższego nie napisałem. Ale chcę na koniec dodać, powiedzieć rzecz ostatnią. Dotycząca osób, które zajmują się pisaniem.

  Są w Pańskim tekście zdania i międzyzdania, które może warto poruszyć, otworzyć niczym puszkę Pandory, bo siedzi w nich pewna kwestia, która wymaga chyba choćby jednego zastrzeżenia. Chodzi o te miejsca, w których pisze Pan bardzo ciepło o narratorze „Tańca Koperwasów” – i to zarówno o tamtym chłopcu, jak i osobie już dorosłej. Gdzie ze zwykłą sobie życzliwością odnosi się Pan także do osoby samego autora tej małej książeczki, używając słów tak znaczących, jak „wtajemniczenie”, „twórca (…) z niezależnej predestynacji” czy „urodzony pisarz”. Jest to budujące, dodające sił, ale jednocześnie dość niebezpieczne, i to niebezpieczne w dwójnasób. Po pierwsze nie wiadomo, czy nie przedwczesne, bo czy tak jest, to się jeszcze okaże – albowiem tego nie wie nawet on sam. Nie wie i nigdy nie będzie wiedział, nigdy nie będzie miał w tym względzie pewności. Zawsze, ale to zawsze będzie balansował na granicy śmieszności i wstydu.

  Po drugie, można by z Pańskiego tekstu odnieść wrażenie, że warto starać się o to, by w takim miejscu, taką osobą być. Nic, w moim przekonaniu, bardziej mylącego – i nikomu, łącznie z własnym dzieckiem, tej drogi bym nie polecał.

  Aby rzecz ująć jak najkrócej: Jeśli naprawdę autor „Tańca Koperwasów” jest pisarzem, to doprawdy nie ma mu czego zazdrościć. Gdy pada słowo „powołanie”, czuję, jak cierpnie mi skóra. Boję się, bo się zastanawiam, jakiego rodzaju jest owo namaszczenie. Te jakby po trochu kapłańskie czy też nauczycielskie, ba – z romantyczna kreatorskie, dumne i władcze… A to, obawiam się, dość spora nieprawda – i dość kiepski los.

  Ci, którzy się do tego garną, winni się trochę zastanowić. I przypomnieć czy też uświadomić sobie, że twórczość to wcale nie radosna zabawa, ale często ostatnia deska ratunku. Ostatnia szansa na znalezienie sensu. A sam status twórcy jest bardzo, o wiele bardziej, niżby oni tego chcieli, dwuznaczny. By nie powiedzieć, że i wieloznaczny, i tragicznie mętny.

  Pechowcy, którzy są artystami, są tak naprawdę – jak ich nazywa Miłosz – garbusami. Garbusami różnej zresztą maści, odmiany i o niezwykle zróżnicowanym przekroju. Zagubieniu w chaosie próbują przeciwstawić jakiś własny, choćby mizerny porządek. Ten zamknięty w bezsilnych słowach. Jeśli im się to po trochu uda, to jest to ich jedyne, mizernego tak naprawdę rodzaju, zwycięstwo. Wygrana dość krótkotrwała, bo przecież absurd nie znika, gąbka powieści go w całości nie pochłania. Za chwilę znów trzeba zawijać rękawy, brać się za wiosła czy wycierać szmatą pokład.

  Jest intrygujące, że wszystko to bierze się ze wstydu i poczucia winy. Winy nie wiadomo tak naprawdę, z jakiego powodu, będącej trochę jak ta, która – jeśli można to sobie wyobrażać – legła u podstaw pomysłu z grzechem pierworodnym. Tego poczucia, o którym wspomina gdzieś Brodski – i poczucia jakiejś inności, odrębności, od której tylko krok do odrzucenia. Odepchnięcia ambiwalentnego – bo pożądanego i jednocześnie nie do zniesienia. Można by o tym napisać obszerny traktat. Przebiegli i zachowawczy wiedzą, jakie są tego koszty – i szybko chowają się w dwór czy mieszczaństwo (Goethe, Mann), w surdut (Ibsen) czy w „społeczną rolę artysty” (Miłosz, Penderecki). Biada tym, którzy nie zdążą. Lub nie chcą – lub wybierają coś innego – i są nigdzie. Wtedy nie pozostaje nic innego, jak pocieszać się słowami Lope de Vegi: „Biada artyście, na którego nikt nie pluje”.

  Pan o tym wszystkim doskonale wie. Ale piszę o tym tak dużo, bo jednak w Pańskim tekście pojawiła się nawet jeśli cichutko brzmiąca, to jednak nutka umożliwiająca lekko mylącą interpretację.

  Tak, Panie Henryku. Napisałem trochę [J] o sprawach, o których zazwyczaj się nie mówi. Także o takich, o których jeszcze pół godziny temu nie myślałem. Bo nic w nich przyjemnego. A pewnie też i nie domyśliłbym sobie tego wszystkiego, gdyby nie napisał Pan swojej pięknej recenzji. Cóż teraz dodać, cóż ująć – serdecznie, najserdeczniej jak tylko umiem, Panu za nią dziękuję.

Poniedziałek

  Zima ustępuje. Śnieg na ulicach stopniał. Jego pasma leżą jeszcze na trawnikach i wzdłuż krawężników, wciśnięte w szpary i zakamarki. Drzewa stoją przyczajone. W środku, pod korą, gotuje się do wybuchu zieleń. Za moment, za kilka dni zacznie się przedwiośnie.

  Z pierwszym słonkiem, gdy tylko asfalt obsechł, pojawił się na dróżce starszy pan z laseczką i w adidasach. Znam go. Pan dziadzio ma kłopot z nogami, idąc drobi bardzo. Stawia maleńkie kroczki – wszystkie w jednym, ósemkowym rytmie. Synkopuje z uporem, bez odpoczynków, bezustannie do przodu. Przetrwał kolejną zimę – i wyruszył. Można, patrząc na niego, nucić jakąś, nie ukrywającą radości, piosenkę.

 
Bernard Nowak,
marzec-kwiecień 2004 r.

Bernard Nowak podpisuje koperwasyMetaforyczny i uniwersalny

  Znany lubelski wydawca Bernard Nowak objawia się oto jako sprawny i zdolny pisarz. „Nic z debiutanctwa” – chwali Nowaka za 'Taniec Koperwasów’ Henryk Bereza, a Jacek Trznadel podkreśla – „pisarz istniejący poza inteligenckimi opłotkami”. Przy takich rekomendacjach 'Taniec Koperwasów’ z góry polecamy pod choinkę!

  Rzecz dzieje się w czasach styku wojny i pokoju na „ziemi odzyskanej”, gdzie życie organizuje sobie na nowo rozgałęziona rodzina Koperwasów. Przewodzi silna ręką i myślą ciocia Gienia. Zakorzenianie się w nowym miejscu to jednak nie tylko i nie przede wszystkim praca i miłość, także – samotność i dramat zabójstwa. Narrator opowiada o tym językiem barwnym i mięsistym, ale i subtelnym, z ciepłym dystansem, odkrywając przed czytelnikiem coraz to nowe obrazy i dopełniając tal wielowątkowy portret rodziny Koperwasów. Zdaje się, że można książkę otworzyć na dowolnej stronie i swobodnie płynąc z biegiem zdarzeń, niczym przez dziurkę od klucza podglądać kłębowisko pionierów z Ziemi Zachodnich.

  „Ciocia Gienia umierała wiele razy” – to już pierwsze zdanie sygnalizuje również metaforyczny i uniwersalny wymiar 'Tańca Koperwasów’. Powieść, wprawdzie pełna humoru ma wymiar rozliczeniowy. Czy nie powinniśmy rozgrzeszyć budowniczych „nowego świata”, którzy przecież nie są winni, że żyli „w takich czasach”? – zdaje się pytać narrator. Wszak to dzięki wgłębianiu się w tajemnicę Koperwasów, w ową ich nienormalność – narrator dorasta do normalności.

PS. Czyta się migiem. Powieść spodoba się z pewnością miłośnikom 'Stu lat samotności’ Marqueza. Miło nagle znaleźć słowa takie jak kuwertura („przyciężka kuwertura powagi”).

Grzegorz Józefczuk, Gazeta Wyborcza Lublin, styczeń 2004 r.

Niedługo potem, wiosną 2004 roku, książka 'Taniec Koperwasów’ uzyskała nominację w prestiżowym konkursie ważnego tygodnika opinii „POLITYKA” na nagrodę pn. 'Paszporty POLITYKI’; kolejna nominacja tej samej książki – tym razem do cenionej 'Nagrody Artystycznej Miasta Lublina za rok 2003′ – zmaterializowała się w czerwcu 2004 roku. Jednocześnie pojawiła się trzecia:
do nagrody literackiej imienia Józefa Mackiewicza…

Nagroda im. Prusa dla Bernarda Nowaka

  – Jestem lekko zażenowany. Czuję się tak, jakby działała zasada domina, że jeden fakt pociąga za sobą inne – mówi kokieteryjnie Bernard Nowak, który 13 grudnia odebrał Nagrodę Literacką im. Bolesława Prusa, kolejne wyróżnienie za powieść „Taniec Koperwasów”. Z tego ciągu zdarzeń przypomniał, że pierwszy książkę zauważył i napisał o niej dużo oraz ciepło Henryk Bereza. (…)
  Uroczystość odbyła się w Muzeum Literackim. Nagrodę im. B. Prusa przyznaje lubelski oddział Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Otrzymali ją [wcześniej] m.in. Maria Józefacka, Irena Sławińska, Jacek Dąbała, Bohdan Madej, Marian Makarski. Za „Taniec Koperwasów” Bernard Nowak dostał już Nagrodę Artystyczną miasta Lublina 2003, był nominowany do nagrody Paszport tygodnika „Polityka” i Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza.

Grzegorz Józefczuk, Gazeta Wyborcza Lublin, 14 grudnia 2004 r.gazeta_wyborcza_lublin_winietka

Jarosław Cymerman:

Taniec życia i śmierci z historią w tle

  Opublikowany w 2003 roku Taniec Koperwasów Bernarda Nowaka stał się już istotnym wydarzeniem literackim – był nominowany do prestiżowych ogólnopolskich nagród, takich jak Nagroda im. Józefa Mackiewicza czy Paszporty „Polityki”, zdobył w 2004 roku Nagrodę Artystyczną Miasta Lublin oraz lubelskiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Dziwić może fakt, że tak hojnie obsypana laurami książka powstała pod piórem autora, który w swoim dorobku ma zaledwie jedną powieść – wydane w 1990 roku w Instytucie Literackim w Paryżu polityczne Cztery dni Łazarza – i który kojarzony był do tej pory przede wszystkim z działalnością wydawniczą. „Poza inteligenckimi opłotkami”, by użyć słów Jacka Trznadla, Nowak stworzył dzieło z całą pewnością niezwykłe. Na pierwszy rzut oka Taniec Koperwasów przedstawia sugestywny obraz dorastania młodego chłopca wpisany w burzliwe losy ziem, zwanych po wojnie „odzyskanymi”.

  Rodzina, dojrzewanie na tle historii i tradycji regionu pozwala skojarzyć tę powieść z Gnojem Wojciecha Kuczoka (z którym nota bene książka Nowaka przegrała konkurencję o Paszport „Polityki” w dziedzinie literatury), gdzie autor starał się nam zaprezentować proces dojrzewania młodego chłopca w psychopatologicznej rodzinie, a przy okazji dać obraz „konfrontacji dwóch Śląsków: robotniczego, chacharskiego, z tym inteligenckim, arystokratycznym”. O ile to pierwsze Kuczokowi się udało, to drugie zostało w takim stopniu przysłonięte przez „pręgi”, że trudno dojrzeć w Gnoju nie tylko ów konflikt (sprowadzony przede wszystkim do potyczek słownych pomiędzy starym K. i żoną), ale jakąkolwiek pogłębioną charakterystykę życia tego regionu i jego mieszkańców. Tymczasem Nowak w Tańcu Koperwasów umiejętnie łączy wnikliwe spostrzeżenia dotyczące procesu kształtowania się charakteru młodego człowieka, skomplikowanych stosunków rodzinnych, z niezwykle interesującą wizją historii Ziem Odzyskanych i ludzi, którzy zasiedlili je po 1945 roku.

  Akcja powieści rozgrywa się przede wszystkim w Koperwasach – miejscowości położonej w okolicach Kwidzyna i Sztumu, nazwanej tak po 1945 roku od nazwiska zamieszkującej ją rodziny, której głową jest wcielenie matriarchatu – wszechwładna Ciocia Gienia. Głównym bohaterem, a zarazem narratorem w powieści jest Medard – młody chłopak, który podczas kolejnych odwiedzin u swojej rodziny stopniowo odkrywa prawdę o przeszłości Koperwasów. Okazuje się bowiem, że pod zwykłym biegiem rzeczy kryją się głęboko skrywane namiętności i tajemnice. Henryk Bereza dostrzegł w książce Nowaka odblask prozy Wiesława Myśliwskiego i ducha powieści latynoamerykańskiej. Autor ani razu nie przekraczając granicy prawdopodobieństwa, a zacierając jedynie chronologię zdarzeń, dokonał rekonstrukcji świata wspomnień, przenosząc go jednocześnie gdzieś poza czas, w uniwersalną przestrzeń, która konkretne realia potrafi przekształcić w mit. Jest zatem Taniec Koperwasów opisem narodzin nowego świata – kształtowania się nowej rzeczywistości na ziemiach, które kolejny już raz w swej historii zmieniły nie tylko przynależność państwową, ale także przeszły niemal całkowitą wymianę zamieszkujących je ludzi.

  Narrator mozolnie przeprowadza czytelników przez plątaninę faktów, kolejnych imion i nazwisk, by pokazać jak w rodzinnej legendzie „to, co magiczne i niewinne zaczyna nieodwracalnie wysychać”, a on sam wkracza „na trudną drogę dobra i zła”. Okazuje się bowiem, że tytułowi Koperwasowie wojnę przeżyli między innymi dzięki produkcji bimbru i pokątnemu handlowi, a ich przeszłość znaczona jest tajemniczymi mogiłami – niemieckiej rodziny Wuttke, rosyjskiego lejtnanta Griszy oraz pierwszych bliźniąt urodzonych na Ziemiach Odzyskanych, nieprzypadkowo noszących imiona Adama i Ewy. Nowak pokazuje jak w tym dziwnym tańcu żywych i umarłych – Polaków, Niemców, Rosjan, uciekinierów zza Bugu, partyzantów z AK, żołnierzy Wehrmachtu, szabrowników i „utrwalaczy” władzy ludowej rodzi się nowy świat. Żyjący na co dzień z dala od tych spraw na południu Polski narrator Medard (skoligacony z Koperwasami przez Kurta – żołnierza niemieckiego, który z siostrą Gieni, Martą, uciekł przed prześladowaniami aż za ocean) właśnie w Koperwasach poznaje nie tylko smak pierwszych erotycznych uniesień, ale i wtajemniczenie w skomplikowany świat dorosłych, gdzie zło miesza się z dobrem, prawda z fałszem, a rzeczywistość trudno odróżnić od „komedianctwa”.

  Zasadniczym przejawem tego „komedianctwa” były rytualne „umierania” Cioci Gieni – coroczne „kołomyje” i „polki”, jakie fundowała rodzinie seniorka rodu regularnie ogłaszając swoją zbliżającą się śmierć. Była to okazja nie tylko do familijnych zjazdów, ale także do odprawienia swego rodzaju misterium życia i śmierci, dającego możliwość dotknięcia „granicy, za którą wszystko staje się śmiertelne i nieodwracalne”, poczucia „przedsmaku tego, co kiedyś nieuchronnie nastąpi i od czego nie będzie odwrotu.” Pomimo „cudownych” powrotów Cioci Gieni do zdrowia, za każdym razem kurczył się obszar jej władzy i wpływu. Jej stopniowe oddalanie się znaczyło jednocześnie powolne odchodzenie w przeszłość starego, znaczonego wojną porządku, ale też powrót do kolein zwyczajnego moralnego ładu, którego reprezentantem jest Aloch – spychany na margines zięć Koperwasowej. To „krzepnięcie” świata pozbawia go jednak zarazem dawnego uroku, magicznej tajemnicy, czaru dzieciństwa, za którym tęskni odtwarzający zwolna swą przeszłość narrator. Ostatnim śmieszno-smutnym akordem odchodzącego świata jest stypa, jaka odbywa się po śmierci Cioci Gieni. Popogrzebowej konsumpcji towarzyszy bowiem nagrany na wideo obraz leżącej w trumnie nestorki rodu, a tradycyjny przy takich okazjach mielony, wódka, śmiech i gwar czyni ze śmierci rodzaj groteskowej maskarady. Scena ta przypomina dość makabryczny zwyczaj, jaki podobno istniał wśród Mazurów zamieszkujących dawne Prusy Wschodnie, o którym pisał swego czasu Melchior Wańkowicz w Na tropach Smętka. Otóż mieli oni wyprawiać stypę połączoną z tańcami, jeszcze przed wyniesieniem ciała zmarłego z domu. Rzekomo zdarzało się nawet, że podochoceni żałobnicy stawiali nieboszczyka na sztorc, by ten swą horyzontalną powagą nie mącił atmosfery zabawy… W Tańcu Koperwasów śmierć, na którą Ciocia Gienia tak starannie się przygotowywała, została odarta ze swej tajemnicy i wyjątkowości, nieudolne nagranie wideo włączyło ją w szereg wcześniejszych „umierań”, czyniąc kolejnym komedianckim rodzinnym tańcem.

  Książka Nowaka, jak słusznie zauważył Jacek Trznadel, zawiera również „szmat polskiej historii o znaczeniu uniwersalnym”. Galeria zwykłych, a jednak bardzo charakterystycznych postaci umożliwia nam poznanie bolesnej prawdy o ludzkim losie i historii. Wielka wędrówka ludów po 1945 roku przyniosła zachwianie odwiecznego ładu, zmieniła granice, nazwy i trzeba było pokolenia, by wszystko wróciło we właściwe koleiny. Stanowiące oś tego tworzącego się właśnie świata Koperwasy i jego mieszkańcy szukają swojej tożsamości, a jednocześnie uciekają od prawdy o przeszłości. Nowak demaskuje mit powojennych pionierów Ziem Odzyskanych. Miał tu być raj – mówi jedna z bohaterek powieści Ziemia Obiecana. – Mlekiem i miodem płynąca, tak zachęcali. To był (…) istny padół płaczu. Nikt nikogo nie znał, wszyscy się wszystkich bali, trochę Niemców, paru Kaszubów… Rosjanie, swołocz straszna jak potop. No i my, też niewiele lepsi – zbieranina z całej Polski. I te nowe rządy, enkawudziści, z szabrowaniem na całego. Co się jedna plaga kończyła, zaczynała się druga. A potem UB i ci sekretarze, a każdy oczywiście z pistoletem. Zaraz zatem po stworzeniu tego świata spadł na niego potop i kolejne plagi – czy też inaczej – wyłaniał się on właśnie na skutek tych wszystkich nieszczęść – to one były jego właściwą genesis. Nic zatem dziwnego, że urządzony przez przybyłą zza oceanu Martę „fęksgiwingdej” wypadł u Koperwasów groteskowo i nie mógł mieć nic wspólnego ze Świętem Dziękczynienia amerykańskich osadników. Zbyt wiele bohaterowie Tańca… mieli na sumieniu, by móc w spokoju dziękować za nowy świat. Właśnie dlatego „fęksgiwingdej” zmienił się w próbę wyspowiadania księdza z Brachlewa, który wszak z racji swej funkcji i jako świadek tamtych czasów powinien pomóc w jednoznacznej ocenie genezy świata Koperwasów. W krytycznej chwili zabrakło mu jednak odwagi i wszystko znów pozostało w niedomówieniu. Właśnie to niedomówienie jest charakterystyczną cechą książki Nowaka, nie poznajemy do końca prawdy o sekretach przeszłości, nie poznajemy również do końca losów narratora, jakby autor chciał nam powiedzieć, że pełna prawda o człowieku zawsze pozostanie okryta tajemnicą.

  Na koniec pozwolę sobie jeszcze na osobistą refleksję – Taniec Koperwasów dla mnie jako osoby urodzonej na poniemieckim Powiślu był lekturą szczególną. W mieście, z którego pochodzę, takie same chwasty porastają zarówno mogiły Niemców, jak i radzieckich „oswobodzicieli”. Czasem tylko niespodziewane wykopanie z ziemi czyichś szkieletów sprzed kilkudziesięciu lat przypomina, że mój kraj lat dziecinnych to cmentarz narodów – Prusów, Polaków, Niemców, Rosjan. Taniec ze śmiercią, jaki urządza Ciocia Gienia, może zatem stanowić rodzaj próby oswojenia się z tą właśnie myślą, może być rodzajem jakichś rytualnych zabiegów mających na celu potwierdzenie swych praw. W tej mojej osobistej perspektywie książka Nowaka, niczym wspomniany wcześniej tajemniczy szkielet, przypomina słowami jednej z bohaterek powieści, że panującą dziś na Warmii, Mazurach i Powiślu zgodę „zrobił czas, i śmierć”, a ludzie, którzy tam żyli, „poszli w ziemię razem z krzywdą”.

 
Jarosław Cymerman,akcent_winietka
Taniec życia i śmierci z historią w tle
Akcent (literatura i sztuka – kwartalnik – czasopismo poświęcone literaturze pięknej,
sztukom plastycznym i naukom humanistycznym), nr 2 (100), 2005 r.

Taniec Koperwasów, pierwodruk w „Twórczości”

tworczosc-4-2003Po raz pierwszy czytałem „Taniec Koperwasów”
w maszynopisie. (…) Powieść na wskroś polska,
[ale] jakby z ducha powieści latynoamerykańskiej
lub wczesnej prozy Grassa. (…)
W 'Tańcu Koperwasów’ [jest też] jakby
coś z prozy Wiesława Myśliwskiego
i jednocześnie autonomia artystyczna
całkowicie suwerenna. Swoja własna wizja
inicjacyjnej świadomości zagadek w sobie samym
i w dookolnym świecie. Wizja tajemnicy istnienia
tu na ziemi. Na tej ziemi.

Henryk Bereza

Taniec Koperwasów, pierwodruk w „Twórczości”

tworczosc-4-2003Po raz pierwszy czytałem „Taniec Koperwasów”
w maszynopisie. (…) Powieść na wskroś polska,
[ale] jakby z ducha powieści latynoamerykańskiej
lub wczesnej prozy Grassa. (…)
W 'Tańcu Koperwasów’ [jest też] jakby
coś z prozy Wiesława Myśliwskiego
i jednocześnie autonomia artystyczna
całkowicie suwerenna. Swoja własna wizja
inicjacyjnej świadomości zagadek w sobie samym
i w dookolnym świecie. Wizja tajemnicy istnienia
tu na ziemi. Na tej ziemi.

Henryk Bereza

tworczosc-5-2003Czytając tę opowieść o losach osiadłej na poniemieckich ziemiach rodziny
chciałoby się powiedzieć: Życie ludzkie – nic prostszego, a co za plątanina!
Pod piórem Nowaka całość urasta w przypowieść znakomita i pouczającą.
Mieszają się tu czasy i miejsca, racje i zdarzenia. Wyraziste realia powojennej
codzienności przeplatają się z tematami: śmierci, narodzin i przemijania.
Kontrast dobra i zła, siłą odczuwania zdają się być tym większe, im bardziej
zwykłe postaci ukazują. I to w stylu jednocześnie groteskowym i wzniosłym.
Jakże rzadkim zjawiskiem jest pisarz istniejący poza inteligenckimi opłotkami!
Autorowi udała się rzecz niezmiernie trudna: zawarł w swojej opowieści
szmat polskiej historii o znaczeniu uniwersalnym.

Jacek Trznadel

Zaplątane życie

Marek Arpad-Kowalski

Kiedyś ukazywało się sporo książek z nurtu tzw. prozy wiejskiej. Wielka ich część powstawała na zamówienie polityczne czy też z tego powodu, że był to „towar” chodliwy wydawniczo. Acz było i sporo tytułów wielkiej próby, pisanych z autentycznej potrzeby i autentycznego przekonania autorów (np. proza Wiesława Myśliwskiego) albo też ich równie autentycznej ciekawości współczesnego życia wiejskiego.

Od tamtych czasów minęła cała epoka. Nurt prozy wiejskiej wysechł, a jeśli to środowisko pojawiało się na kartach powieści, to już książki takie nie były pieczętowane jako „nurt wiejski”, lecz po prostu jako dobre albo złe, jako współczesne albo historyczne, jako penetrujące środowiska ogólnie biorąc plebejskie. Plebejskie, czyli tyleż wiejskie, co i robotnicze, przedmiejskiej, podmiejskie, małomiasteczkowe itd. Może zresztą przestało istnieć czytelnicze zapotrzebowanie na takie powieści; już się przeżyło.

Wydaje się, że Bernard Nowak swoją powieścią „Taniec Koperwasów” jakby wskrzesił ów nurt wiejski. Oczywiście, w ciągu ostatnich kilkunastu lat powstało wiele książek wychodzących poza inteligenckie opłotki czy środowiska „polskich biznesmenów”, ale mało było takich, których akcja osadzona była na wsi. Ta nie dość, że osadzona jest na wsi, to kontynuuje styl owego nurtu wiejskiego, pokazując socjologiczne i psychologiczne uwarunkowania myśli i poczynań bohaterów z tego właśnie środowiska.

Jest wszakże i zasadnicza różnica. Tamte wcześniejsze, z nurtu wiejskiego, miały w większości narrację powolną (zgodną – przynajmniej w mniemaniu wielu autorów – z charakterem życia wiejskiego), akcję (pomijając wyjątki) nieskomplikowaną, próbowały nieudolnie socjologizować czy też psychologizować. Tu autor pokazuje niby zwykłe życie zwykłej wiejskiej rodziny (rodu właściwie, bo przewija się tu korowód wujków, stryjków, ciotek, kuzynów, mnóstwo jest odgałęzień i rozgałęzień krewnych i powinowatych). Jednakże mieszają się tu czasy, miejsca, poglądy i racje, zdarzenia obecne, wojenne, tuż powojenne – z rozmaitych lat i epok PRL. Bo też ta zwykła wiejska rodzina niespodziewanie dla samej siebie zostaje wplątana w tryby wielkiej polityki.

Kto jest Polakiem, a kto Niemcem, kto należał do AK, a kto sprzyjał władzy ludowej? I czy sprzyjając, czynił to prawdziwie czy podstępnie, jako „agent reakcji”? A jeszcze w to wszystko wchodzi Armia Czerwona, NKWD, UB, Milicja Obywatelska, tzw. autochtoni z ziem niegdyś czasowo niemieckich. Kłąb, w którym niełatwo przetrwać zwykłemu człowiekowi.

Zasadniczo jest to opowieść o tytułowej rodzinie Koperwasów, osiadłej na ziemiach poniemieckich. Jak można zorientować się: na Powiślu Dolnym (przewija się m.in. nazwa głównego ośrodka miejskiego w tej okolicy – Sztum). W dodatku widać przy opisie zabudowań gospodarczych i rozplanowania miejscowości, że są to tereny niegdysiejszego osadnictwa „olęderskiego”.

Ale tę rodzinę pragnącą spokojnie gospodarować dopada los czy też polityka. Na ile sprowokowane przez członków tej rodziny, na ile samorzutnie, bo takie były czasy? Na ile wreszcie wtrąca się tu etyka i moralność zarówno u jednostek, jak i „zbiorowa”, jeśli można tak to określić? A może ta „etyka zbiorowa” jest solidarnym trwaniem (i milczeniem) rodziny i środowiska? Bo wiadomo, swoich się nie wydaje, ale też lepiej nie mówić głośno o pewnych sprawach. Najlepiej je zamilczeć. Milczenie jest w takich przypadkach swoistym sprowadzeniem do zera spraw niejasnych i niezbyt chlubnych. Jak się milczy, to sprawy nie ma. Lecz cóż z tego, że się milczy, kiedy czasem dają one o sobie znać, jak kamyk przeszkadzający w bucie. Jednak okazuje się, że „pamięci zbiorowej” (czyli tu rodzinnej) nie da się wyrzucić. Będzie ona czasem o sobie uciążliwie przypominała. A w sytuacjach krańcowych, wręcz dramatycznych, da wyraźnie znać o sobie. I wtedy „etyka zbiorowa” (rodzinna) pęka. Zaczynają się wzajemne wyrzuty i zarzuty. Coraz bardziej gorące. Na początku nie wychodzące poza cztery ściany chałupy. Ale wkrótce i tak będzie o nich wiedziała cała okolica.

Milczenie to najtrudniejsze zajęcie. Nie można pozbyć się poczucia dobra i zła. Tym bardziej są one odczuwane, im bardziej odzywają się u ludzi zwykłych, prostych. To też chyba jakaś reguła. Autor zaś – opisując to wszystko w stylu raz wzniosłym, raz groteskowym, a raz zwyczajnym – tym bardziej wydobywa przed czytelnikiem owe dylematy. Pokazuje, że niezależnie od środowiska, człowiek sam dla siebie jest zagadką. Zagadką jest jego samoświadomość. Jak zaś rozwiązuje owe zagadki i dylematy – to już zależy od jego osobistej wrażliwości i prawości.

Taniec koperwasów po rosyjsku: