WYDAWNICTWO TEST (lublin)
Wydawnictwo Test w Lublinie istnieje od 1988, zaś od 1990 prowadzę je sam. Wydawnictwo Test powstało z inicjatywy grupy przyjaciół, z którymi współpracowałem w latach ’80. w tzw. drugim obiegu, jako czynna opozycja polityczna i kulturowa. Potem ścieżki nasze się rozeszły – także dlatego, że było nas w tym za wielu. To zajęcie, dające mi dziś jako takie podstawy do funkcjonowania, pochłania też większość czasu, ale i daje pewne korzyści, a niekiedy jakiś rodzaj satysfakcji. Wydawnictwo specjalizuje się w wydaniach: proza i poezja polska, historia, socjologia, filozofia, Wydawnictwo prowadzi sprzedaż online książek własnych wydań oraz książek używanych antykwariat.
Gdyby powiedzieć słowo o korzyściach, tych pozamaterialnych (materialne są niewielkie) z prowadzenia wydawnictwa, to przede wszystkim to, że dzięki niemu czynnie funkcjonuję w interesującym mnie środowisku. Jest to kwestia kontaktów, ale nie tylko. Bo jest to także ciągła nauka, także w tym, co potem dotyczy jakichś własnych pomysłów.
Chociażby sprawa tak pierwszorzędna, jak korekta, która wcale nie jest problemem kropek i przecinków, ale nauką pewnej dyscypliny myślowej, a także próbą dystansowania się wobec tego, co jeszcze nie gotowe. Tak jak redakcja jest sztuką urabiania materii słów. Oczywiście cudzych słów – i może dlatego, że właśnie cudze, umożliwiają (nie zawsze zresztą chłodną) obróbkę. W pracach wydawniczych siłą rzeczy jest się poza tekstem – w pracach własnych staram się ze wszystkich sił poza nim być. Obiektywizować. Dla dobra tekstu i czytelnika. Jak to mówił bodaj Sztaudynger – 'po to się autor męczy, żeby czytelnik nie musiał’. Sądzę, że gdyby nie było 'Testu’, moje pokątne pisanie wyglądałoby zupełnie inaczej. Nie mnie sądzić, jak wygląda, ale wiem, ze bez tej wydawniczej pracy byłoby gorsze.
A satysfakcje? Gdy wydane książki okazują się ważne. To zresztą często jest od razu wiadome. Nie mieliśmy wątpliwości, gdy decydowaliśmy się na 'Hańbę domową’ Jacka Trznadla, nie było też ich potem, kiedy pracowałem nad 'Etyką protestancką’ Maxa Webera czy wspomnieniami generała Andersa. Podobnie, gdy podejmowałem współpracę z Jankiem Lebensteinem, który tak świetnie dopełnił swoimi gwaszami poezje Sępa-Szarzyńskiego i księdza Baki.
Współpracownicy Wydawnictwa Test:
- Tomek P. Nowak, art director i reżyser, ekspert ds. marketingu / promocji video:
https://vimeo.com/tomeknowak https://bluebirdartists.com - Ewa Teresa Łoś
- Ilona Jaszak
- Małgorzata Gruszka
- Stowarzyszenie Pisarzy Polskich
- Drukarnia Akces-Awis.
Oczywiste satysfakcje przychodzą wtedy, gdy ta praca zostaje zauważona, gdy pojawiają się nagrody. Nie będę się krygował, że nie chodzi o miłość własną, ale prawda jest taka, że szczególnie jestem dumny, gdy zauważane i doceniane zostają pozycje, co do których byłem od początku przekonany, że są ważne i ważkie. Jak to było chociażby w przypadku „Niebezpiecznych związków” z ilustracjami Franciszka Starowieyskiego czy wspomnień profesor Anny Pawełczyńskiej „Koniec kresowego świata”.
O powstaniu Wydawnictwa Test mówi Bernard Nowak w rozmowie z Ewą Kuszyk z dnia 22-11-2002 r.:
Bernard Nowak opowiada o życiu Polaków w czasach PRL-u relacja świadka historii:
Historia Wydawnictwa TEST
Wydawnictwo powstało w 1988 r. w Lublinie, na fali politycznych oraz gospodarczych przemian i stanowiło kontynuację opozycyjnych, podziemnych działań grupy zaprzyjaźnionych osób. Skupiło sześć osób (jedna z nich była pomysłodawcą, ale trudno mi ustalić, która – może ktoś przypomni?), zaangażowanych poprzednio w podziemną działalność wydawniczą. Byli to, w kolejności alfabetycznej: Cezary Listowski, Paweł Nowacki, Bernard Nowak, Maria Przeciechowska, Anna Truskolaska, i Jan Krzysztof Wasilewski – ten sam, który dzisiaj opiekuje się tą witryną (a także innymi, jest więc również wydawcą, chociaż dawno temu zamienił papier i druk na HTML-owy „eter”…). Nasze wydawnictwo powstało jako spółka z ograniczoną odpowiedzialnością, a więc ze statutem, lokalem, sporą liczbą pieczątek oraz oczywiście… pełną księgowością. Ta ostatnia dość nas przerażała, ale dzięki rewelacyjnym Państwu Wakułom, Leokadii i Ludwikowi, wszystko udało się opanować. Pan Ludwik był niegdyś dyrektorem w dużym (państwowym) przedsiębiorstwie, potem głównym księgowym, a przez cały czas biegłym ds. księgowości z listy ministra finansów, zaś jego żona księgową z powołania – tak, że w tym domu nie mówiło się o niczym innym, tylko o ustawach, zmianach ustaw, podatkach, dochodzie i przychodzie, zysku, stratach, ulgach… co stanowiło dla nas wielką i poważną ulgę.
Pełna nazwa firmy brzmiała: Wydawniczo-Poligraficzne Przedsiębiorstwo Handlowe Test, Spółka z o.o., z adresem: Al. Spółdzielczości Pracy 13, co razem tworzyło ładną stylistyczną zbitkę, wywołującą zaciekawienie oraz zrozumiałą wesołość… Jarosław M. Rymkiewicz, gdy mu wręczyłem wizytówkę, zakrzyknął: „Cóż to za mistrz nowo-mowy wypocił tak oryginalną nazwę?!…” Wiedziałem kto, ale ani w głowie było mi dekonspirować jej autora – i niech tak pozostanie na wieki!…
Nie mieliśmy jako spółka nic. Poza prywatnym lokalem oraz dwoma prywatnymi samochodami, wszystko inne wyglądało jak Potiomkinowska wieś. Z entuzjazmem przystąpiliśmy do pracy. Za jej początek można uznać „wewnętrzny konkurs na logo wydawnictwa”. Napłynęło kilka prac… z których „wewnętrzne jury” wybrało jedną, używaną do dziś, z późniejszą (rok 1996) małą ale zasadniczą korektą, naniesioną przez Leona Urbańskiego, który zmodyfikował proporcje prostokąta tak, aby odpowiadały one formatowi Biblii J. Gutenberga. Zmienił też czcionkę napisu „test”, zastąpił literki z letrasetu szlachetnym krojem pisma eras.
Pierwszą książką, wydaną w tym dziwnym okresie, była „Na nieludzkiej ziemi”, Józefa Czapskiego. Nie pamiętam, gdzie ją drukowaliśmy; zebrana i oprawiona została w naszym lokalu – jawnie i z zatrudnieniem kilku osób, mimo że technika poligraficzna, rodzaj druku i oprawy (blok książki łączony zszywaczem Skrebba) były jak najbardziej podziemne. Podobnie dystrybucja oraz finanse: Nie zgłaszaliśmy nigdzie tego „faktu gospodarczego” ani osiągniętych „nielegalnie” zysków. W sprawach introligatorskich niezmiernie pomocne były doświadczenia Joli i Krzysia Wasilewskich oraz Pawła Nowackiego, którzy schroniwszy się na czas wojny polsko-jaruzelskiej w Bibliotece KUL osiągnęli w tym rzemiośle prawdziwe mistrzostwo (nota bene: Jola do dziś pracuje w Bibliotece, teraz jako wybitny specjalista – kustosz dyplomowany – w zakresie konserwacji starodruków).
Ułożyliśmy listę książek do wydania. Były to: „Umschlagplatz” Jarosława M. Rymkiewicza, „Listy z Rosji” Markiza de Custine’a, „Hańba domowa” Jacka Trznadla, „Inny świat” Gustawa Herling-Grudzińskiego oraz „Archipelag GUŁag” Aleksandra Sołżenicyna. Z tymi książkami pod pachą udałem się do lubelskiej cenzury (Okręgowego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk) – aby uzyskać zgodę na ich druk.
Był to początek roku 1989…
Posłachaj audio Bernard Nowak opowiada o latach 80-tyh:
Podziemie wydawnicze w latach 80. XX w.
Tak to się walczyło…
Wszystko opierało się na zaufaniu…
Do listopada 1981 roku nie było mnie w Polsce, przebywałem w Niemczech i we Francji. [Gdy wróciłem do Lublina, od] 1 grudnia zostałem zatrudniony w Zarządzie Regionu Środkowo-Wschodniego. To, co działo się potem, było oczywiście efektem postawy, ale także tego, że pracowałem przez owe dwa tygodnie w Regionie, blisko poligrafii. Zajmowałem się Biuletynem Informacyjnym Rolników Indywidualnych; razem ze mną pracowali tam Jan Krzysztof Wasilewski, Paweł Nowacki i Danuta Winiarska; ja temu szefowałem.
Gdy wprowadzono stan wojenny rozdzieliliśmy się. Danuta Winiarska pojechała na strajk w FSC [Fabryce Samochodów Ciężarowych], a my (pozostali) pojechaliśmy większą grupą wraz ze sprzętem poligraficznym do Świdnika. Gdy strajk w Świdniku padł, nie byliśmy w stanie nic stamtąd wynieść. Danka w cztery czy pięć dni po wprowadzeniu stanu wojennego przywiozła do mnie do domu, na Rogatkę Lubartowską, wyniesiony z FSC powielacz. Pierwszy Informator, jaki powstał w Lublinie w stanie wojennym, był drukowany w moim domu przez Dankę Winiarską i przeze mnie. To był początek działalności wydawniczej, chociaż w tym momencie dotyczyło to tylko prasy. Działalność wydawnicza sensu stricte to była broszura Alana Besançona, wydana w wydawnictwie AUT, wydrukowana oczywiście na powielaczu, w pierwszych dniach stycznia 1982 r. Wtedy związany byłem z ludźmi, którzy nie wywodzili się bezpośrednio z „Solidarności” – bo gros z tamtych zostało zatrzymanych i uwięzionych – tylko z ludźmi, którzy włączyli się, bardzo często na zasadzie spontanicznego odruchu, do działalności. To było dwóch ludzi z UMCS-u, z Wydziału Prawa: jeden miał na imię Wiesiek, a co do drugiego, to – poza twarzą – nie pamiętam ani imienia, ani nazwiska.
W dość krótkim czasie zaczęliśmy w jakimś mieszkaniu na Czechowie drukować różne rzeczy. Z tytułów, które pamiętam, może najważniejsza była książka Sołżenicyna „Lenin w Zurychu”, przy której pomagał nam też Andrzej Jaroszyński (obecny ambasador RP w Norwegii), a którą tłumaczył ktoś z anglistyki UMCS; to nazwisko później padało, ale nie jestem w stanie go sobie teraz przypomnieć. Niestety, kiedy książkę kończyliśmy, musiałem wyjechać na krótko do Paryża, a kiedy wróciłem, rzecz została już wydana i rozprowadzona – tak, że nie mam żadnego egzemplarza. Andrzej Jaroszyński, bodajże w 1982 lub 1983 roku, wydał dobrą antologię poezji podziemnej; był to maszynopis w nakładzie sześciu czy ośmiu egzemplarzy; tego wydawnictwa także, niestety, nie mam. Nie posiada go też – co nie było w podziemiu czymś wyjątkowym – i sam autor antologii.
Na początku nie robiliśmy zbyt wielu książek. Nie było ani papieru, ani farby, ani miejsca, gdzie można by książki robić. Wtedy, zresztą dość szybko i sprawnie, zacząłem współpracować z Markiem Gorlińskim, u którego w wiejskim domu drukowaliśmy gazety, a dokładnie Biuletyn Zarządu Regionu oraz Biuletyn FSC. Marka znałem ze studiów na KUL, a potem z Regionu, z którym sympatyzował i cos dla niego pisał, nie było więc żadnego ryzyka. Nakłady były przywożone autobusem do Lublina i rozprowadzane po całym regionie. Można by powiedzieć, że głównym redaktorem tej gazety była jego mama, starsza pani, która – biorąc do ręki świeży egzemplarz, zakładała okulary po mężu, czytała i mówiła: „No dobre, może iść do ludzi”.
Trzeba tu powiedzieć od razu o jednej, zupełnie zasadniczej, a umykającej uwadze nie tyle historyków, co w ogóle nieobecnej w świadomości społecznej sprawie. O tym, że zmiany, które nastąpiły w Polsce, są efektem działań osób, na różne sposoby związanych z KUL. Ci ludzie byli właściwie wszędzie. I w ROPCiO [Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela], i w KOR [Komitet Obrony Robotników], w „Spotkaniach” i KPN [Konfederacja Polski Niepodległej]. A potem, szczególnie w Lublinie, we wszystkich strukturach i podziemnych wydawnictwach. Nie sposób oczywiście nie pamiętać, że także Papież, który przecież podniósł nas z kolan, był profesorem KUL. To jest podstawowy – tak samo, jak obecność Kościoła, zawsze konsekwentnego, choć bardzo ostrożnego – historyczny fakt.
Gdzieś w roku 1983 związałem się bliżej z Komisją Zakładową NSZZ „Solidarność” FSC. Byłem tzw. Koordynatorem Komisji – i tam, w ramach tego zupełnie nowego dla mnie doświadczenia – przez sześć lat wydawałem Biuletyn FSC. Książek – poza chyba jedna broszurą – nie wydawaliśmy. Były rozprowadzane w tym środowisku te, które drukowano gdzie indziej. Podobnie z akcydensami – ze znaczkami, ulotkami, medalami (np. wałęsowski, po otrzymaniu Nagrody Nobla czy papieski). Tak powoli wytwarzało się coś w rodzaju sieci dystrybucyjnej, działającej na zasadzie pączkowania, z zastosowaniem – nazwijmy to tak – systemu zero-jedynkowego.
Wydawnictwa podziemne, w pracach których uczestniczyłem, to były raczej efemerydy, które często, ze względów konspiracyjnych, zmieniały nazwę. Co do mojego wydawnictwa, to bodajże już w roku 1985, a może 1986 (były to kooperacje: z Krzysiem Wasilewskim, czyli z Komitywą) wydaliśmy m.in. razem „Dwa komitety” Tadeusza Żenczykowskiego, a zaraz potem „Mówi Józef Światło” i „Polskę z oddali” Jana Nowaka-Jeziorańskiego. W tym też okresie z jakimiś ludźmi z Wrocławia, których zupełnie nie znałem, z którymi był kontakt też przez Krzysia Wasilewskiego, wydaliśmy wiersze Wacława Iwaniuka, na bibliofilskim – oczywiście jak na podziemne warunki – poziomie. Trochę później wyszedł u Krzysia pierwszy polski przekład „Steps” („Kroków”) Jerzego Kosińskiego, wówczas zupełnie w Polsce nieznanego.
Gdy mówię „moje wydawnictwo”, to nie należy rozumieć tego jako mojej, odrębnej działalności. Taka działalność nie byłaby możliwa – nie jest możliwe, by jedna osoba prowadziła coś takiego sama. Nawet dzisiaj, gdy ma się do dyspozycji wielofunkcyjny komputer, nie jest to do końca realne. Te wydawnictwa były „moje” tylko o tyle, o ile inicjatywa, siła sprawcza należała do mnie, była efektem mojej energii. W praktyce wyglądało to tak, że do każdego tytułu organizowało się trochę inną grupę ludzi i się nią do pewnego stopnia kierowało. Ale zdobywanie materiałów drukarskich, papieru, a potem dystrybucja – tego przecież nie mógł robić jeden człowiek. W którymś momencie tę aktywność uzupełniła inna, dotycząca Informatora Regionu Środkowo-Wschodniego – i od tego momentu można by mówić o pewnej instytucjonalizacji działań, oczywiście tylko w tym zakresie.
Sporo rzeczy robiliśmy przez Warszawę. W ośrodku doświadczalnym drukarni „Dom Słowa Polskiego”, gdzie pracowali prawie sami „czerwoni”, był pewien świetny człowiek o nazwisku Kudrewicz, który robił różne rzeczy dla podziemia, począwszy od nowych sposobów drukowania na polimerach, poprzez znaczki, emblematy, pieczątki, które jako rzeczy małe z łatwością wynosił. Często bywało tak, że dawaliśmy jakiemuś wydawnictwu przygotowaną już książkę, najczęściej na płytach offsetowych, którą oni sami dla siebie drukowali i rozprowadzali.
Poprzez Danutę Winiarską związaliśmy się dość szybko, już w 1982 roku, z Regionem i wydawaliśmy Informator Regionu. Robili to: Andrzej Woytowicz, Lech Klimkowski, Janusz Ruciński i ja. Właśnie u Janusza, w domu na Nowogrodzkiej przez osiem lat znajdowała się drukarnia. We czterech pracowaliśmy właściwie „etatowo”, pięć czy nawet sześć dni (albo częściej nocy) w tygodniu. Trzy czy cztery razy otarłem się o Wojtka Guza, w tym sensie, że korzystaliśmy z załatwianych przez niego dostaw papieru. Nie wiedziałem wtedy oczywiście ani tego, jak się nazywa, ani co tak naprawdę robi. U Janusza na Nowogrodzkiej wydawaliśmy też książki. Jak pamiętam, jedna z pierwszych była wydana książka Kuśmierka, z dużych rzeczy był Heller i Niekricz („Utopia u władzy”), Władysław Anders „Bez ostatniego rozdziału”, Cornelius Castoriadis (antykomunista greckiego pochodzenia, mieszkający we Francji) oraz znowu doskonały Alan Becançon. Te książki wydaliśmy jakby mimochodem, bo naszym głównym zadaniem był druk Informatora, który wychodził regularnie, co tydzień czy co dziesięć dni. Przychodziły pewne dodatkowe rzeczy z Regionu, z prośbą o wydrukowanie, ale tego nie było wiele. Bardzo często było tak, że ktoś przywoził książkę wartą powielenia i myśmy tę książkę robili. Pamiętam, że gdy przywiozłem z Paryża „Na nieludzkiej ziemi” Józefa Czapskiego, to myśmy to natychmiast zrobili.
Ze względów konspiracyjnych nazwy wydawnictwa były zmieniane. Przy jednej nazwie nie trwaliśmy dłużej niż pół roku, były to nazwy: „Biblioteka Informatora”, „AUT”, „Komitywa”, ABC, „Gdzieś w Polsce” i inne, co do których pamiętam, że miały czasem w swej nazwie jakiś mylący, odsyłający np. do Warszawy czy Rzeszowa, wyróżnik. W pewnym momencie były jakby trzy-cztery podgrupy, o których ja wiedziałem – byłem poniekąd ich organizatorem i ogniwem łączącym – zaś pozostali o sobie już nie. Każda z nich miała inny lokal. Ja znałem tylko dwa – jeden na Czechowie, u dziewczyny tego prawnika, drugi na al. NKWD [tak nazywano al. PKWN]. Potem zacząłem też bywać u Joli i Krzysia Wasilewskich, na ich pięknie urządzonym stryszku przy ulicy Kossaka.
Otrzymywaliśmy pieniądze za druk książek, niewielkie, ale zawsze. Było to o tyle ważne, że praca ta stanowiła główne źródło naszego utrzymania. Poza Andrzejem Woytowiczem, który pracował w Wydawnictwie Lubelskim, pozostałe osoby [raczej] nie pracowały nigdzie, a przecież musiały z czegoś żyć. Jeśli inicjatywa była nasza, to sprzedawaliśmy te książki i pieniądze były do podziału. Za druk Informatorów, za prasę nie otrzymywaliśmy pieniędzy, była to działalność społeczna. Czasami dostawaliśmy jakieś dary, pojawiała się na przykład kawa, co było wielką rewelacją. W FSC, gdzie byłem koordynatorem Komisji Zakładowej, podlegały mi także magazyny z darami, które znajdowały się w będącym wówczas w budowie kościele, tym przy nieczynnym już dziś dworcu [północnym] PKP i PKS. Ze względów oczywistych nie mogłem z tego korzystać. Pieniędzy nie było wiele, więcej można było uzyskać, gdy się wiozło książki i sprzedawało je gdzieś dalej. W Lublinie wymieniało się książki za książki. Ja woziłem do Warszawy, do Krakowa i trochę do Rzeszowa, byłem też ze dwa razy w Szczecinie i w Gdańsku, wtedy można powiedzieć, że były jakieś, nigdy przecież wielkie, pieniądze.
Na początku drukowaliśmy na powielaczach (ja osobiście nigdy nie drukowałem [alternatywną techniką] sitodruku), potem były offsety; pierwszy z nich, Gestetner 104, chyba w roku 1983, był w fatalnym stanie. Ten sprzęt był wydobyty skądś przez Andrzeja Woytowicza. Ja w 1986 roku przywiozłem z Paryża od Mirka Chojeckiego offset. To była cała, nadająca się na dłuższe opowiadanie, historia. Przywiozłem go pociągiem, że tak powiem „na żywca”, w wielkiej drewnianej skrzyni. Łączyło się to z niezłym stresem. Przez Francję i Niemcy bagaż przejechał bez kłopotu, atrakcje zaczęły się w Polsce. By wydostać paczkę z pociągu, zaproponowałem łapówkę konduktorowi. Ten zawołał kierownika, który miał wpiętą w krawacie główkę Lenina. Wziął ode mnie 500 franków, które mi dał Mirek Chojecki. Nie miałem drobniejszych pieniędzy, więc on, zobaczywszy tę sumę zbaraniał. Spytał mnie wtedy – „To co pan właściwie wiezie – i ile pan musi na tym mieć?!…”. Musiałem dać mu paszport, z którego on najpierw mnie spisał i który później wsadził do swojej kieszeni mówiąc, że odda mi w Warszawie… Był więc taki moment, że nie miałem ani paszportu, ani pieniędzy, ani innych dokumentów – ani też tego sprzętu. W Warszawie musiałem podpisać kierownikowi pociągu protokół, w którym „stało”, że… mi to wszystko zginęło – i że nie mam o to do kolei żadnych pretensji!… Wszystko opierało się na zaufaniu do tych kolejarzy, którzy oprócz protokołu zaginięcia dali mi do podpisania zobowiązanie, że nie będę się upominał o zaginioną rzecz!… Było to tym śmieszniejsze, surrealistyczne i absurdalne, że tym pociągiem, relacji Frankfurt nad Menem – Warszawa, jechała tylko ta jedna paczka – i ona właśnie „zaginęła”!… To nie był koniec tej przygody. W pociągu z Warszawy do Lublina nie było przedziału towarowego, więc musiałem wtarmosić tę olbrzymią skrzynię do przedziału. Skrzynia nie mieściła się jednak, więc, oczywiście, stanęła na korytarzu. Przybiegł natychmiast kolejarz z sokistą i wlepili mi mandat za przewożenie towaru nie gabarytowego, a tym samym zakłócanie porządku na kolei. Mimo tych perturbacji skrzynia szczęśliwie przyjechała do Lublina, gdzie z Krzysiem Wasilewskim, jego maluchem, o czwartej rano dotransportowaliśmy ją do mojego garażu. Było to oczywiście lekkomyślne, wieźć taki prezent do siebie, ale cóż – nie bardzo było gdzie i jak. Przechować kilka książek, czasem matryce – tak, na to się ludzie godzili, ale żeby trzymać w kuchni powielacz… No, na to nie było zbyt wielu chętnych. Zresztą z tymi książkami i innymi drobiazgami też nie było tak prosto. To [dopiero] potem, w książkach i podręcznikach, odnosi się wrażenie, że „cały naród stawiał okupantowi opór”, a tak naprawdę to jest to zawsze garstka.
Jeśli idzie o Krzysia, to większość rzeczy [- druków -] była robiona we Wrocławiu. Krzyś – jako prawdziwy geniusz organizacyjny – wymyślił, że nie ma powodu, aby tutaj robić drukarnię, skoro są drukarnie w… Polsce. Wynalazł skądś człowieka, który robił to we Wrocławiu. Który po prostu pracował w drukarni – i on drukował nam to wszystko w drukarni, w której pracował. Na swojej nocnej zmianie. Paczki z wydrukami przesyłał ranną pocztą towarową do Lublina i myśmy z poczty bagażowej np. czterdzieści paczek, samochodem, małym fiatem, przywozili do domu i tam książkę zbierali. Zajmowało to trzy, cztery wieczory. Dlatego właśnie niektóre książki, jak np. Żenczykowskiego czy Światły, są na tak dobrym poziomie poligraficznym. Ale to było już później, chyba gdzieś w okolicach 1985 lub nawet 1986 roku. Z ważniejszych tytułów, które pamiętam to I. Berlina, F. Hayeka i H. Arendt „Trzy eseje o wolności”. Nazwa firmy to była jakaś efemeryda, robiliśmy to w kooperacji z Warszawą, z Czesławem Bieleckim, czyli Maciejem Poleskim z CDN, pieniądze na to zdobył w Paryżu Seweryn Blumsztajn. Wtedy, chyba właściwie po raz pierwszy, przyzwoicie nam zapłacono. Wtedy też poczułem, czym jest Warszawa, jak tam to wszystko działa w sprawach wydawniczych. Tu jednak była [łebska, ale jednak] amatorszczyzna, a oni tam i sprzętowo, i materiałowo, i finansowo byli mocno ustawieni.
Mały fiat powinien mieć swój pomnik. Jego główną zaletą było oczywiście to, że w ogóle był. Drugą, że nie był to samochód strasznie drogi – szczególnie te zdezelowane, pracujące w podziemiu niczym Łysek z pokładu Idy – egzemplarze. W razie wpadki i rekwizycji taka strata była do przeżycia. No i nie był drogi w eksploatacji. A ponieważ kursy transportowe wykonywała zazwyczaj jedna osoba, więc był on w sam raz, jak znalazł. I ginął w masie innych maluchów, głównego pojazdu najpierw rosnącego w siłę, a potem zdychającego peerelu.
Farbę drukarską przechowywałem w domu. W puszkach, nierzadko w lodówce, jak zwykłe konserwy. W czasie jednej z rewizji ubek otworzył wszystkie konserwy – z tuńczykiem, zielonym groszkiem, korniszonami – a na końcu, w ostatniej, była farba. Nie chciał wierzyć, że to karmel. Ani lepik do smarowania dachu… – no i musiałem pojechać na 48 godzin. Była to, pamiętam, farba gdzieś z północy. Kiedy ostatnio rozmawiałem z Andrzejem Jaroszyńskim, mówił, że przygotowuje książeczkę o tym, jak Norwegowie i w ogóle Skandynawowie pomagali Polakom w czasie stanu wojennego. Poza takimi transportami kupowałem farbę od dwóch pracowników Urzędu Miejskiego (mieścił się przy ul. Przystankowej), był też człowiek, który pracował w Lubelskiej Fabryce Wag na ulicy Mełgiewskiej, nazywał się Bernat, także od niego kupowało się farbę, matryce i chyba jeszcze jakieś odczynniki. Zazwyczaj za gotówkę, czasem – w cięższych okresach, za wódkę. Pojawiała się też od czasu do czasu farba przesyłana właśnie z zagranicy. Dużo lepsza, niż ta enerdowska czy czeska, nie mówiąc już o wynalazkach rodzimych.
Przydawał się każdy rodzaj i każda ilość papieru. Akcydensy na przykład robiło się na wszystkim, na czym było można. Większe ilości papieru zdobywaliśmy, a raczej otrzymywaliśmy dzięki świetnie działającej sieci, w której brało udział kilkanaście starszych pań. Oczywiście, nazwisk nie tyle, że nie pamiętam, co ich po prostu nie znałem. Zbierały ten papier, skupowały, wydobywały skąd się dało, tak, że te ryzy wyglądały [potem] dosyć dziwnie, jak przekładane ciasteczka. Szefem „siatki” była pani pracująca w przedsiębiorstwie komunalnym. Mała za sobą kilka lat pobytu na Syberii, a po powrocie znalazła dość makabryczną pracę. Zajmowała się ni mniej, ni więcej [tylko] myciem, ubieraniem i przygotowywaniem zwłok… Dzięki temu miała rozliczne kontakty. Jej wiek, a z drugiej strony spora aktywność nie budziła żadnych podejrzeń, mogła swobodnie koordynować prace siatki i realizować dość spore zakupy. Panie te nazywano potem kąśliwie „ciotkami rewolucji”, nie należy jednak zapominać, że była to grupa może najbardziej ofiarnych osób. Dwukrotnie odbierałem papier po prostu na umówionym parkingu. Wieczorem, od jakiegoś potężnego brodacza. Dużo później, chyba już jednak po 1989 roku, poznałem tego brodacza bliżej. Był to pan Stanisław Bałdyga, artysta-plastyk, dziś lubelski prezes ZPAP. To wszystko, te zdobywanie materiałów drukarskich, pochłaniało olbrzymią ilość czasu. Nie tylko dlatego, że było niebezpieczne i trzeba było na każdym kroku uważać, ale także z tej prostej przyczyny, że był to towar absolutnie deficytowy. Brakowało wszystkiego innego – dlaczego nie miałoby brakować papieru, matryc i farby?
Drukarnie, punkty składania i introligatornia były zazwyczaj w jednym miejscu, ale bywało i tak, że zadrukowane arkusze, zwłaszcza, jeśli idzie o książki, przewożono do innego miejsca, gdzie je składano. Jeśli chodzi o lokale, to zawsze były to mieszkania prywatne, zazwyczaj albo stojące pusto albo zamieszkiwane przez jedną osobę. Pamiętam mieszkanie na al. PKWN należące do pana, który był [niegdyś] przyjacielem tego łobuza Bieruta. Mieszkanie stało wolne, pan już nie żył, ale jego portret i powieszony obok Bierut przyglądali się bezsilnie naszej robocie przez dobrych kilkanaście miesięcy. Było takie mieszkanie na Czechowie, u dziewczyny – studentki z Akademii Rolniczej, pochodzącej z rodziny drobnomieszczańsko-rzemieślniczej, osób jak najdalszych od takich [jak nasze] spraw, którzy tutaj – a może tylko ich córka – „poszli na całość”. A przecież trzeba pamiętać, że mówiono wtedy, iż za takie sprawki można stracić nie tylko mieszkanie, ale i cały dom. Dziewczyna interesowała się roślinami i we wszystkich pokojach było ich mnóstwo. Kiedy przechodziliśmy z pokoju do pokoju, to ciągle spadały na nas jakieś pnącza. Potem zamieszkał tam chłopak, który był w sprawach roślinno-kwiatowych tak wielkim pasjonatem, że na drukarnię nie starczyło już miejsca… Wyjątkiem, jak już mówiłem, było to, co wymyślił Krzyś. To podnosiło jakość, czytelność książek, niestety także koszt i cenę, bo wymagało dodatkowej roboty organizacyjnej, dobrych kontaktów itd.
Zazwyczaj drukowaliśmy nakłady w wysokości około 500 egz., ale pod koniec wydawniczej podziemnej działalności, w 1988 roku, nakłady były większe, nawet do tysiąca. Dziś, w wolnej Polsce, takie nakłady osiągają, o ironio, książki o ogólnokrajowym zasięgu. Kolportaż odbywał się kanałami regionalnymi. Olbrzymią robotę, jeśli idzie o dystrybucję Informatora wykonywał, nieżyjący już Marek Łoś. W głównym pokoju swojego mieszkania rozdzielał nakład na paczki, odbierane stamtąd błyskawicznie przez kilkanaście osób. Z całą świadomością wykorzystywał to, że był ciężko chory i wiedział, że tak naprawdę nie mogą mu nic zrobić. Oczywiście nie muszę mówić, że takie pójście va banque to była jego igraszka ze śmiercią. Sporo książek rozwoziło się po całym kraju. Właściwie od samego początku, od lata 1982 r., kiedy to po raz pierwszy pojechałem do Krakowa, do ojca Małgosi Labiś, koleżanki ze studiów, który – prowadząc przy ulicy Tynieckiej duże gospodarstwo ogrodnicze – działał jednocześnie w podziemiu. To było pięknie położone miejsce, gdzie na kilku hektarach chowało się niemal w rabatkach bibułę i materiały drukarskie, Myślę, że SB, nawet gdyby wiedziało, byłoby w tym przypadku bezsilne. Potem była wyprawa aż do Szczecina, gdzie miałem pracującą w Stoczni rodzinę, wreszcie do Gdańska – na chrzciny Wiktorii Wałęsówny. Ten wyjazd był oczywiście bardziej symboliczny, niż oparty o sprawy wydawniczo-kolportażowe – tak samo, jak kiedyś na Śląsk, do kopalni „Wujek”, by złożyć od Komisji Zakładowej FSC kwiaty.
Część pieniędzy szła na utrzymanie rodziny, ale gros przeznaczaliśmy na dalszą działalność – na papier, farbę, na matryce. Wytworzył się rynek, będący z jednej strony podobnym do rynku z czasów okupacji, a z drugiej stanowiący przedsmak wolnego rynku. Ale w porównaniu z sytuacją dzisiejszą, niesłychanie zbiurokratyzowaną, miało to pewne, wysoce pozytywne strony. Choćby ze względów bezpieczeństwa nie była przecież prowadzona żadna księgowość, wszystko zawierała jakaś maleńka, łatwa do połknięcia karteczka. Oczywiście, patrząc z pozycji historyka, jest to spora niewygoda, bo dziś odtworzyć tego już nie sposób. Nie tyle nawet odtworzyć listę tytułów, co strukturę czy podziemne powiązania, a także ich ekonomiczny aspekt. To, ile co kosztowało, jaki był narzut zysku, gdzie, w jakie rejony czy środowiska książka docierała. Owszem, z grubsza wiadomo, ale gdyby chcieć uprawiać historię w stylu szkoły francuskiej, opartej na analizie różnych drobiazgów, to w tym przypadku byłoby to niezmiernie trudne.
Byłem w momencie, gdy 13 grudnia 1981 rozwalano Region, jedną z trzech czy czterech osób, które znajdowały się w budynku [przy ulicy Królewskiej]. Uszło mi na sucho, ponieważ na krótko przed wejściem zomowców [ZOMO – Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej] wyszedłem, żeby zadzwonić do domu, że tego dnia będę później. To mnie uratowało. Ponieważ telefon nie działał, zszedłem do pana portiera, ale okazało się, że u niego telefon też nie działa. Poszedłem na Plac Katedralny, gdzie koło kiosku są także i dziś dwa automaty, ale one ku mojemu zdziwieniu też nie działały. W tym właśnie momencie podjechali zomowcy. Ja, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, stałem na zewnątrz i widziałem, jak to wyglądało. Jak rozwalili te drewniane, oszklone drzwi, jak wywlekli do suki Bogu ducha winnego portiera, jak wbiegali na piętra, by wyłapać ludzi i, oczywiście, zniszczyć różnej maści sprzęt. Tak, jakby i on był w ich oczach winien. Właśnie dlatego mnie nie złapano w tę pierwszą noc. Potem nie złapano mnie w Świdniku, ponieważ, mimo, że wydawaliśmy Biuletyn Strajkowy, nawet podpisaliśmy się pod nim (co podniosło morale wśród strajkujących, ale ułatwiło robotę SB). Nie znano mnie, gdyż byłem przez niemal lata za granicą; byłem dla służb kimś nieznanym, a co najmniej nowym. Nie starą, zahartowaną w boju i groźną dla „socjalistycznej ojczyzny” ekstremą. Nie sprawdzali wychodzących z dowodami osobistymi, ale łapali tylko tych, których znali z twarzy – dlatego złapano w Świdniku Wieśka Lipca, Krzyśka Michałkiewicza i parę innych osób. Mnie jedynie potwornie pobito – bo z racji wzrostu „wystawałem” z tłumu i byłem dość dogodnym celem – tak, że kilka dni przeleżałem w Świdniku, w ukryciu, w mieszkaniu państwa Kudelskich. To była bardzo aktywna politycznie rodzina, szczególnie dwie córki i syn. Na osobne przypomnienie zasługuje ich tato, wieloletni pracownik zakładu, który mitygował nasz zapał, chłodził gorące głowy zimną wodą pozbawionego złudzeń realizmu.
Myślałem, że ktoś z ubecji będzie mnie usilniej poszukiwał, bo podano w kościołach, że jestem aresztowany, ale nic takiego nie miało miejsca. Przyszedł ktoś, ksiądz z parafii, żeby spytać czy mojej rodzinie czegoś nie potrzeba. Na szczęście dzięki teściom byliśmy dość dobrze sytuowani i nie było takiej potrzeby. Trzeba więc tu dodać, że w dużym stopniu mogłem to wszystko robić dzięki dobrej sytuacji finansowej rodziny mojej żony.
Większych represji [co do mnie] nie było, próbowano mnie dwa czy trzy razy zatrzymać w roku 1982 i 1983, potem jeszcze chyba w 1985 albo 1986. Dwa razy uciekłem, wcześnie rano, kiedy przyszli do domu. Mieszkałem w domku, co także pod tym względem zostawia większe pole manewru, niż mieszkanie w bloku. U mnie musieli dzwonić do furtki, potem do drzwi, a to dawało sporo czasu na ucieczkę. Zatrzymano mnie dwukrotnie prewencyjnie, po 48 godzin ([robiono tak] zazwyczaj przed jedenastym listopada lub trzecim maja) w roku 1983 lub 1984. Chyba także przed rocznicą wprowadzenia stanu wojennego – ale, co oczywiste, nie mogę mieć co do dat pewności, bo przecież nigdzie tego nie odnotowywałem. Może gdzieś tam jest jeszcze stosowny protokół przesłuchania czy zatrzymania, choć wiemy, że to mało prawdopodobne. To nie działało tak sprawnie, jak carska Ochrana – a jeśli nawet i działało, to zostało – w ramach zacierania śladów – zniszczone.
W czasie tych przesłuchań i zatrzymań przyjmowałem taką trochę wschodnia zasadę – że nigdy z nimi nic na siłę. Oni byli tylko funkcjonariuszami, nie wydawali tych rozkazów, choć oczywiście to oni sami wybierali taki sposób życia – oni podejmowali decyzję, że będą milicjantami czy więziennymi strażnikami. Dzięki takiej taktyce pobyty w aresztach nie były dla mnie czymś strasznym; „zaprzyjaźniałem” się z kryminalistami i byłem lubiany przez klawiszy, bo wszystko odbywało się w konwencji żartu. Nie znajdowano przeciwko mnie żadnych konkretnych dowodów, więc nie miałem żadnej sprawy. Zresztą oni nigdy nie widzieli, jak to ze mną jest, czy ja mówię prawdę, czy żartuję. A ja sobie dość często z nich żartowałem – bo to przecież była groteska, cały ten peerel. Czarna, ale groteska. Największą represją było już życie w tym kraju; reszta, nawet taka, jak aresztowanie, to był – przynajmniej w moim przypadku – drobiazg. Opisałem to, owe krótkie odsiadki, dość realistycznie w moich, wydanych u Jerzego Giedroycia [w paryskiej „Kulturze”] „Czterech dniach Łazarza”.
Bernard Nowak